Mazury jak syrena, która śpiewa: przyjedź, zostań…
Z Aleksandrą Klonowską-Szałek, autorką przewodnika „Odetchnij od miasta. Warmia i Mazury” i założycielką portalu Slowhop, rozmawiamy o urokach wypadów za miasto, potrzebie bycia offline i o przyjemności odkrywania urokliwych miejsc, których duszę stanowią ludzie.
Autor: SG
Zdjęcia: materiały prasowe
Magdalena Zięba-Grodzka: Zakochałaś się w starym kamiennym budynku gospodarczym pod Ełkiem… I to chyba był początek Twojej miłości do Mazur?
Aleksandra Klonowska-Szałek: Chyba tak. Ale ja się zakochałam w całokształcie, nie tylko w budynku. Pewnie, że idea przetransformowania 100-letniej obory w dom mieszkalny była świetna, zwłaszcza, że ten dom był całkowicie z kamienia, ale potem weszłam w to wszystko głębiej. Spodobało mi się to, że sąsiad rzucił wszystko w jednej minucie, żeby pomóc nam wyciągnąć samochód (z naszym drewnem do kominka) z błota. Tam są proste, wiejskie sytuacje. Ludzie mogą sądzić o sobie różne rzeczy, ale uważają, że trzeba sobie wzajemnie pomagać. Nikt nie odwraca wzroku. Poza tym uwielbiam szukać historii tej wsi. No i nigdy nie wiem co wyciągnę z ziemi. Kiedyś sadziłam jakieś kwiaty, uderzyłam w coś metalowego i przy swojej bogatej wyobraźni uznałam, że to na pewno granat. Przyleciał mąż i wyciągnął żeliwną lwią łapę od wanny. Tam jest po prostu to, co lubię: masa nieodkrytych opowieści. No i jezioro 50 metrów od domu…
W książce „Odetchnij od miasta: Warmia i Mazury” piszesz, że nie tylko w swoim własnym domu, ale i w miejscach, które polecasz, nie brakuje niedogodności, w tym wszędobylskich much i komarów. Na czym polega zatem wyjątkowość przebywania w takich oddalonych od cywilizacji miejscach?
To są miejsca, w których ktoś się kiedyś zakochał, mimo że były muchy, komary i można było wejść w krowią kupę. Miejscowi podchodzą do takich rzeczy spokojnie. A taki zmęczony korporacją mieszczuch wszystkim się zachwyca. Że cisza, można rąbać drewno cały dzień i człowiek taki przyjemnie zmęczony, a samodzielnie upieczony chleb tak pysznie smakuje. Że nareszcie zamienia smartfona na książkę i całymi dniami robi pierogi. To jak wejście w inny świat i pociągnięcie swojej własnej historii w innym kierunku niż doczekanie do emerytury w roli korporacyjnego planktonu. Wiocha tym właśnie uwodzi. Jest jak syrena, która śpiewa: przyjedź, zostań, wszystko się zmieni. Mieszczuch ulega, przyjeżdża i rzeczywiście wszystko się zmienia. Kiedyś zapytałam jedną z właścicielek domu na Warmii czy nie czuje się tam samotna. Odparła, że zaraz po tym jak wyjechała z Warszawy na swoje zadupie, odwiedziło ją kilku przyjaciół, a potem stare siedliska w okolicy zasiedliła połowa jej klasy z warszawskiego liceum. Więc bez dwóch zdań - to jest zaraźliwe.
Twoja książka to część większego projektu, czyli Slowhop. Jaka jest jego idea?
Slowhop to startup i jak w każdym startupie idea ewoluuje. Na początku chcieliśmy po prostu zrobić portal dla takich jak my, 35-latków z nieco już starszymi dziećmi, którzy chcą się jeszcze czegoś nauczyć. Nurkowania, pływania na kitesurfingu, wspinaczki. Ale potem uznaliśmy, że Polacy nie są aż tak chętni na tego typu atrakcje, za to uwielbiają wyjeżdżać poza miasto. Też tacy byliśmy. Tyle, że nie interesowały nas hotele, a relacje, slowfood, design we wnętrzach - słowem coś wyjątkowego. Problem leżał w tym, że trzeba się było takich miejsc sporo naszukać, a nam się nigdy nie chciało. Postanowiliśmy wtedy, że zrobimy sami selekcję najlepszych miejsc noclegowych, które spełniają te ważne dla nas kryteria. A że ważny był szacunek do przyrody, ludzi i miejsc, to na tej idei i tych wartościach oparty jest Slowhop. Mówimy: hej, jedź w to piękne miejsce, pogadaj z gospodarzem, zjedz to, czym Cię poczęstuje i szanuj to, że jesteś w jego domu. To nie jest biznes hotelarski, tylko “hospitality” - gościnność. Czujemy, że to działa, ludzie mają więcej tolerancji. Nasi gospodarze mowią: ze Slowhopa przyjeżdżają fajni goście.
Jakie są kryteria wyboru miejsc, które prezentujesz w książce? Każde jest przecież niepowtarzalne, na swój sposób dziwne, czasami zaskakujące.
W poprzedniej książce „Odetchnij od miasta. 62 domy gościnne w Polsce”, którą napisała Ola Bogusławska, było mnóstwo dobrych adresów. Nie chciałam ich powtarzać. Mam ten przywilej jako slowhopowiec, że znam również te miejsca, które są mniej popularne, wiem też kto i co otwiera w najbliższym czasie. Poza tym chciałam pokazać te mniej “ikoniczne” adresy, które wszyscy znają. Są piękne, ale to była pora na nowe historie. Kryteria były te same, które stosujemy na Slowhopie: dobra historia, piękne albo pomysłowe wnętrza, slowfood.
Poza miejscami do spania polecasz też atrakcje turystyczne i pyszne jedzenie. Czy Warmia i Mazury są pod tym względem szczególne?
Są dwa regiony Polski, które się pod tym względem niesamowicie rozwijają. Warmia z Mazurami i Dolny Śląsk. Oba mają trudną historię, nawet dość podobną. W jednym i drugim wciąż stoją zrujnowane dworki i zamki, które czekają na swoich nowych właścicieli. Jest mnóstwo mniej znanych “atrakcji”, choć nie lubię tego słowa. Podobnie jest z jedzeniem. Większość kulinarnych adresów w książce to miejsca prowadzone przez przyjezdnych, większość z nich to utalentowani amatorzy. Do tej pory najpopularniejszym kierunkiem ucieczek w wielkich miast była Warmia i Mazury, Bieszczady i Dolny Śląsk i to niesamowite jak ten ruch wpłynął na tak zwaną ofertę kulinarną. W przyszłych latach na pewno warto się będzie uważnie przyglądać Izerom, bo teraz to tam wędrują miejscy uchodźcy. Już widzę ciekawe inicjatywy w tamtych okolicach.
Piszesz też, że o charakterze tych miejsc decydują przede wszystkim ludzie. Jak ich poznajesz, jak na nich trafiasz?
Jeśli ktoś zabiera się za renowację starego dworu albo siedliska, buduje zupełnie nietypową bryłę albo ma piękne, pomysłowe wnętrza - musi być nadzwyczajnym człowiekiem. Spotkałam na swojej drodze oceanografa, który podaje najlepsze ryby na Pomorzu, dawną księgową, która łączy kuchnię z historią w taki sposób, że nie można przestać jej słuchać, Francuza z Paryża, który robi najlepsze sery owcze na Warmii. Mamy na Slowhopie Marię Nurowską, która stworzyła pensjonat na Podhalu, byłych naczelnych poczytnych gazet, podróżników, dziennikarzy, fotografów, architektów, twórców z różnych dziedzin - to tak bogaty świat, że zaczynasz mieć naprawdę wysokie oczekiwania w stosunku do otoczenia. Które nie zawsze aż tak inspiruje.
Jaka jest Twoja recepta na odetchnięcie od miasta? Znajdziemy ją w książce?
Moja recepta jest sprawdzona i niezawodnie działa. Na początku należy zgubić telefon. Niech się gdzieś zapodzieje. Od ponad dwóch lat prowadzę Slowhopa, przez ten czas ciągle byłam online, dzwoniło do mnie mnóstwo osób, pisało, wysyłało smsy, musiałam być na bieżąco z Facebookiem, Instagramem i mailem. Takie czasy, że nawet jeśli się gdzieś wyjeżdża, to człowiek ciągle jest na kablu. Oddycham od miasta, kiedy nie mam wokół technologii, mogę rąbać te drwa, zbierać jabłka, wyskoczyć popływać, zagadać z przechodzącym sąsiadem, zrobić drożdżówkę.