5 pytań do… fotografa Tomo Yarmusha
Tomo Yarmush specjalizuje się w uwiecznianiu wnętrz oraz dizajnu. Niczym wytrawny malarz potrafi wydobyć ich unikatowość i piękno. Nie robi tego jednak za pomocą pędzla, lecz obiektywu aparatu. Praca fotografa jest jego pasją – uwielbia przy tym nie tylko samo robienie zdjęć, ale też dynamikę swojego zawodu. Na pytanie „Jak wygląda Twój przeciętny dzień pracy?” odpowiada: „Jeśli dzień jest przeciętny, to pewnie ani nie pracowałem, ani nie wypoczywałem”. Jeśli śledzicie Label Magazine od dłuższego czasu, na pewno nie raz widzieliście już jego zdjęcia. Tym razem dajemy Wam okazję do poznania ich autora!
1. W jaki sposób zaczęła się Twoja droga twórcza?
W tej twórczej podróży, choć droga jest jedna, to z dwoma charakterystycznymi dla siebie odcinkami. Ale za nim o tych odcinkach, zacznę od zupełnego początku.
Jest schyłek liceum, kiedy przygotowywałem się na wymarzone od dziecka studia architektury. Kwestie nauki miałem opanowane. W zasadzie nie było rzeczy, których nie mógłbym przyswoić i pojąć. I choć (nazwijmy je wprost) „kujońskie” predyspozycje miały swoje plusy, to nie były taryfą ulgową do opanowania poruszającej dla mnie umiejętności rysowania. Takiego niemal fotorealistycznego, z pięknymi proporcjami, obłędnym światłocieniem, zgrabnym wygubianiem waloru, tam gdzie staje się mało istotny, i silnym zaznaczaniem jego obecności, wtedy gdy ma nabrać na znaczeniu.
Chcąc opanować te swoiste arkana do nieosiągalnego dla mnie ówcześnie poziomu rysowania, zdecydowałem się poszukać kursu. W mojej głowie rysuje się z tamtego czasu obraz wręcz magicznego domu. Wszystkie kondygnacje wypełnione były salami, gdzie grupami ludzie uczyli się rysować. Nie zapomnę tego zapachu papieru, skrzypiącego parkietu, tych ścian z rysunkami, które przypominały monochromatyczne fotografie. Czułem się tam jak w wielkim domu na drzewie albo domku dla ptaków. Pamiętam, kiedy pierwszego dnia usiadłem naprzeciwko dojrzałego, już siwego mężczyzny – jednego z założycieli szkoły. Na samym początku powiedział tylko, że jest zaledwie niewielki procent ludzi, którzy nie potrafią i nigdy nie będą umieli rysować. Jego zadaniem jest tylko sprawdzić, czy czasem nie należę do tej grupy.
I tak, przez rok, tydzień po tygodniu sprawdzaliśmy, czy czasem nie przynależę do tej wykluczającej dla mnie mniejszości. Opanowałem technikę całkiem zgrabnie, w stopniu dla mnie zaskakującym i wystarczającym na potrzeby egzaminów. Przeszedłem pomyślnie rekrutację i dostałem się na rok. I w tym miejscu za każdym razem cisną mi się na usta słowa mojej mamy, która powtarza, że czasem to, czego chcemy, nie zawsze jest tym, czego potrzebujemy... I tak było tamtego razu. Z wielu względów nie byłem ówcześnie gotów na ten kierunek. Świadomie podjąłem decyzję o rezygnacji i odebrałem swoje papiery. Natomiast obiecałem sobie, że kiedyś spróbuję znaleźć bardziej dla mnie odpowiedni punkt styku z tą dziedziną...
I tak, po tym przydługim wstępie zaczyna się pierwszy odcinek twórczej drogi. Zacząłem studia z komunikacji wizualnej. W międzyczasie rozpocząłem prace w jednej z dość kameralnych firm produkcyjnych w dziale wizerunku jako junior brand manager, a po trzech latach znalazłem się w IKEA, gdzie jako kierownik komunikacji wizualnej rozwijałem swoje podejście do komunikacji, wzornictwa i sztuk wizualnych. I tak naprawdę w tym miejscu nigdy nie musiałaby się kończyć moja zawodowa historia. To jeden z moich najpiękniejszych okresów w życiu. Miałem cudowny zespół najlepszych specjalistów od komunikacji wizualnej w Europie i dostępnych wiele dróg do rozwoju, czy to w Polsce, czy za granicą. Wspominam o tym często, że są mi bardzo bliscy, śnią mi się, szeroko się uśmiecham ustami i oczami, gdy o nich myślę. Z jednej strony to gigantyczna korporacja z masą plusów i minusów, a z drugiej strony to wspaniali, dobrzy ludzie.
I pomimo tego, że wszystko wydawało się być na swoim miejscu, to jednak z czasem zacząłem budzić się z myślą i chęcią, by rozpocząć realizować swoją własną wizję i spełniać ją poprzez swoją twórczość. I tak też się stało. Postanowiłem zacząć pisać własny zawodowy scenariusz.
I tak rozpoczął się drugi odcinek mojej drogi, który trwa do dziś. To jest ten moment. Ta dumna, duża litera zdania rozpoczynającego opis moich dziejów jako fotografa wnętrz i dizajnu. Świadomą zmianą mojej życiowej scenerii stała się decyzja o rozpoczęciu samodzielnej twórczości jako fotograf. Fotografia była dla mnie najbardziej naturalną dziedziną ze wszystkich form wizualnych, której chciałem się poświęcić. Już wtedy od blisko pięciu lat rozwijałem swoje umiejętności fotograficzne, przygotowując poboczne projekty dla swoich pracodawców. Wszystkie, prywatne i zawodowe sesje łączyła jedna rzecz: były o wzornictwie, wnętrzach. Żadnych ludzi, pocztówek. Nie planowałem tego. Pamiętam jak w IKEA moja bliska znajoma, obserwując moje fotograficzne prace, zapytała dlaczego wszędzie są tylko wnętrza, obiekty. Żadnych ludzi, pamiątkowych kadrów z wycieczek, migawek z wydarzeń. Zadała mi elektryzujące do dziś w mojej głowie pytanie. Czy nie myślałem o tym, żeby zacząć robić tylko zdjęcia?
Mam bardzo prostą mentalność, paraliżuje mnie multitasking, nie mam podzielności uwagi. Nie wychodzi mi mówienie i pisanie jednocześnie. Jestem stworzony do pojedyncznych czynności, do skupienia. Mam wyłączone powiadomienia, dzwonki, alarmy. Pracuję z listami zadań. Lubię powoli, dokładnie, z emocjami.
Dlatego też cenię sobie specjalizację i niszę. Wiedziałem, że nie chcę się rozmieniać na drobne i robić wielu rzeczy. To był ten poruszający dla mnie moment, kiedy poczułem, że wracam jak marnotrawny syn do dziedziny architektury, wnętrz i dizajnu. Tym razem jako obserwator, narrator jej zmaterializowanych przejawów.
I tak, po dziś dzień wspieram fotograficznie kreatywnych ludzi. Indywidualności i duże marki, których mianownikiem jest dobre wyczucie we wzornictwie, kreatywność, ambicja. Tych, którzy są przy tym autentyczni, zdolni do zaufania nie tylko mi, ale i sobie.
Kiedy patrzę na moje początki, to widzę jak całość układa się w spójny, logiczny sens. Zgrabny związek przyczyn ze skutkami, którego owocem są kolejne etapy w mojej twórczości fotografa. Nie wiem, czy to właściwa recepta i droga. Pewnie takiej nie ma i każda zależy od osoby, która by się w niej znalazła. Na pewno pilnuję i staram się mieć szacunek do własnej ścieżki i własnego tempa. Ostatecznie nikt za nas nie pobiegnie w tym życiowym maratonie. A na zrywny sprint sił starczyłoby tylko na moment.
2. Jak wygląda Twój przeciętny dzień pracy?
Jeśli dzień jest przeciętny, to pewnie ani nie pracowałem, ani nie wypoczywałem. Przeczytałem kiedyś takie ładne zdanie Dana Sullivana. Powiedział, że „Niezależnie od tego, gdzie jesteśmy, upewnijmy się, że rzeczywiście tam jesteśmy”. I to jest bardzo trafne nawiązanie do naszej obecności, uważności, skupieniu. Zatem jeśli pracuję, to staram się bardzo pracować, a jeśli wypoczywać, to totalnie się w tym zatracić. Ale to wątek na zupełnie inne pytanie, więc może nie będę znów karmić kolejną porcją dygresji.
Wracając do sedna, wszystko zaczyna się bardzo wcześnie. Co prawda nie jestem zwolennikiem katowania się i wstawania przed kurami i daleko mi do namawiania innych, by w celu poprawienia swojej produktywności wstawali wcześnie. Mimo to mój organizm to ewidentnie ranny ptaszor. Jestem na nogach o 6:00, czasem nawet przed. Oczywiście jeśli jest to dzień zdjęciowy, to nawet najbardziej wymagający klienci błagają, by zaczynać o późniejszych porach. Ale skupię się na dniu, kiedy pracuję z domu. Zwykle rozpoczynałem dzień treningiem na siłowni. Po 12 latach treningów jest to już rytuał równy myciu zębów. Natomiast jeśli czuję, że jestem wyjątkowo rześki, to zaczynam od pracy, a trening ląduje w połowie dnia jako przerywnik w momencie spadku mentalnej energii.
Przebudzam się przy porannej rutynie pielęgnacji skóry. To mój wieloletni konik i mania, która wynikła z dość traumatycznych doświadczeń z trądzikiem z dzieciństwa. Pilnuję teraz, by utrzymać ją w ryzach. Stąd też w moich wiadomościach prywatnych na Instagramie między branżowymi rozmowami o dizajnie przewijają się dyskusje o kosmetykach i dolegliwościach skórnych.
Po 15-20 minutach siadam już do komputera i planuję zadania na rozpoczynający się dzień. Jestem zwolennikiem uwalniania głowy od wszystkiego, co można spisać, uporządkować. Wypracowałem już przez lata system, gdzie zarządzam wszystkim, co mam aktualnie do zrobienia, co jest w planach i co jest niezobowiązującą melodią przyszłości, zostawioną na późniejsze momenty inspiracji. Do tego tygodniowe, miesięczne, roczne, trzyletnie i życiowe cele. Z jednej strony potrafi to być momentami bardzo obciążające, kiedy widzi się ogrom zadań, inicjatyw do wykonania, ludzi do skomunikowania. Z drugiej zaś jest w tym coś kojącego, kiedy wiesz, że masz swoje miejsce, gdzie wszystko zostało spisane i cierpliwie czeka na twój ruch. Dodam tylko, że ważne w tym wszystkim jest umiejętne decydowanie, kiedy odpuszczać, rezygnować, świadomie zapominać. Wiedzieć, kiedy powiedzieć „nie”, żeby w tych ważniejszych dla nas momentach móc powiedzieć „tak”. Jednym słowem balans.
Po zaplanowaniu dnia zaczynam właściwą pracę. Jeśli nie jestem na sesji zdjęciowej, to głównymi zdaniami jest selekcja, post-produkcja już wykonanych zdjęć czy planowanie nowych inicjatyw z klientami i spotkania. Najważniejsze, najbardziej wymagające dla mojej głowy zadania wykonuję w pierwszej kolejności. Luźne sprawy, prasówki zostawiam na koniec dnia.
Jeśli chodzi o obróbkę zdjęć zajmuję się tym absolutnie w pierwszej kolejności. Na przestrzeni lat poznałem już swoje oczy w roli narzędzia pracy i wiem, co im służy, a co zupełnie nie. Dla niektórych nikłe znaczenie ma pora dnia i warunki otoczenia, jeśli chodzi o obróbkę zdjęć. Natomiast jeśli zajmujemy się tym profesjonalnie i na poważnie bierzemy wpływ tych czynników na efekt końcowy, to warto tego przypilnować. Moje oczy są najbardziej trzeźwe i sprawne o poranku. Wtedy wykonuję kluczowe korekcje zdjęć. Z czasem dnia – jak każdy nasz mięsień – tracą na sprawności i sile, więc dozuję im to obciążenie. Nie potrafiłbym pracować przy komputerze i podejmować wizualne decyzje dłużej niż 7-8 godzin.
Poza tym, jak prawie każdy twórca, mam na głowie prowadzenie działalności gospodarczej. Bycie przedsiębiorcą potrafi wygenerować zaskakująco sporo prac administracyjnych, biurowych. To mniej pociągająca, ale wciąż konieczna strona pracy. Moje korzenie zawodowe, jak wspomniałem, mają początek w dużych firmach, więc nie ukrywam, że z moim organizacyjnym podejściem momentami klienci się zastanawiają, czy pracują z fotografem czy międzynarodową agencją. Lubię, kiedy ta kreatywna, miękka, czasem eteryczna część mojej twórczości ma filar solidnego profesjonalizmu, przygotowania i organizacji. I myślę, że to również wartość dla moich klientów i efektu końcowego produkcji sesji.
I tak w dużym schematycznym skrócie wygląda mój dzień pracy. Nie ma fajerwerków, urywających się telefonów, przegrzewających kserokopiarek i kipiących z wrzątku ekspresów do kawy. Jest sporo ciszy, spokoju, zapachu paczuli i skupienia na zdjęciach. Zdecydowanie więcej dzieje się w dni zdjęciowe, zwłaszcza te wyjazdowe. Ale o tym następnym razem.
3. Skąd czerpiesz inspiracje?
Z wyjazdów. Z wyjścia poza swoje podwórko, miasto, kraj. Każda podróż to dla mnie spotkanie z czymś nowym. Niezależnie od tego, czy to miasto czy wieś. Zawsze potrzebuję obu scenerii, w różnych proporcjach w zależności od pory roku, ale jednak obu. Potrzeba mi przeciwstawnych biegunów. Tylko wtedy czuję przepływ, energię. Dostrzegam różnice, doceniam kontrast.
Wszystko, co niewymuszone, naturalne, przypadkowe, ale i autentyczne inspiruje. Co zapomniało o reżyserii, ale pamięta, czym jest uwodząca sceneria. Wspominałem kiedyś o tym i podtrzymuję swoje przekonanie, że ulica to najlepszy scenograf. Uwielbiam bijący autentyzm tego, co dzieje się wokoło nas. I przyznaję, że pandemia nieco ostudziła intensywność i spontaniczność wyjazdów, ot tak, żeby popodglądać świat. Na szczęście odruchy wracają, a serce i oczy znów wołają o jeszcze.
4. Jak byś opisał swoje idealne miejsce pracy?
Opowiem może krótko o dniu zdjęciowym.
Jest słoneczny dzień, sporo światła. Mamy lato, więc nie ma pośpiechu przed zmrokiem. Zostałem zaproszony do sfotografowania wnętrza, które od rana jest w pełni gotowe do zdjęć. Projekt, który ujmuje swoim autentyzmem, kompozycją i nie wymaga nadmiernej stylizacji i zabiegów. Będąc w nim, czuję respekt do projektu i ludzi za nim stojących. Jestem wdzięczny, że powierzono mi uwiecznienie jego moim okiem i wyczuciem. Mamy do siebie wzajemne zaufanie i przestrzeń do swobodnej pracy na planie. Jest cisza, a ja mogę wypełnić przestrzeń swoją ulubioną muzyką, która jeszcze bardziej pomaga mi poczuć miejsce.
Nie dzwoni żaden telefon, jestem wyspany, najedzony. Moje myśli skupione są wyłącznie wokół tego, co widzą oczy. Z jednej strony dzień przebiega zgodnie z planem, a z drugiej zaskakuje mnie kadrami, które wykonuję. Pochłania mnie to intensywnie i sprawia, że nie chcę kończyć (śmiech). Na koniec znajdujemy wspólnie czas na chwilę odpoczynku, rozmowy, posiłek, wymianę wrażeniami. Pakuję się i wracam do domu. Dziękuję za moją pracę i cieszę się, że mogę robić to, co kocham.
5. Jakie masz plany na przyszłość?
Oduczyłem się planować drogę, ale nie zapominam o celu. Z drugiej strony to nie cel, a droga potrafi być istotniejsza. Wniosek z tego taki, że daję się zaskakiwać życiu, ale za to często pytam, czy prowadzi mnie to we właściwym kierunku. Obym tym zaskoczeniem mógł dalej dzielić się z innymi.