Kulisy luksusowej mody PRL-u. Rozmowa z Katarzyną Jasiołek, autorką książki „Dom Mody Telimena. Co nosiły Polki”
W najnowszej publikacji autorka przygląda się jednemu z najważniejszych domów mody PRL-u – łódzkiej Telimenie. Z Katarzyną Jasiołek rozmawialiśmy o tym, co kryje się pod podszewką eleganckich fasonów, jak powstawała książka pełna wspomnień, oraz dlaczego warto przywracać pamięć o modzie z czasów, które nie kojarzą się z luksusem.
Autor: KC
Zdjęcia: materiały prasowe
Czy pamięta Pani moment, w którym po raz pierwszy usłyszała Pani o Domu Mody Telimena? Czy od razu poczuła Pani, że kryje się w tej nazwie jakaś historia warta opowiedzenia?
Nie, nie było takiego momentu związanego bezpośrednio z książką. Jako osoba urodzona na początku lat 80., miałam świadomość istnienia Mody Polskiej i Telimeny. Od lat interesuję się PRL-em, więc ta marka nie była mi obca, ale długo nie myślałam o niej w kontekście książki. Taki pomysł pojawił się dopiero w lutym dwa lata temu.
Telimena powstała w 1957 roku. Jak wyglądała wtedy moda w Polsce? Czy ktoś w ogóle myślał wówczas o stylu i elegancji?
Oczywiście! Polki to kobiety, które zawsze myślały o stylu i elegancji, nawet w najtrudniejszych czasach. W książce postanowiłam przybliżyć tę historię, również sprzed powstania Telimeny, bo wiele osób nie ma świadomości, jak to wtedy wyglądało. Już w 1946 roku ukazywał się magazyn stricte modowy, co pokazuje, że kobiety myślały nie tylko o tym, by się ubrać, ale by ubrać się modnie. Moda w Polsce od zawsze czerpała z Paryża, a trendy paryskie były szeroko pokazywane w prasie – nie tylko tej modowej, ale też kobiecej ogólnie. Kobiety miały konkretne inspiracje i drogowskazy – także dla swoich krawcowych.
Czyli Polki w PRL-u nie bały się wyróżniać i chciały wyglądać modnie?
Tak. Kiedy porównamy to, jak ubieramy się dziś – stawiamy na wygodę, nosimy dżinsy, dresy, legginsy – z tym, jak wyglądały kobiety w tamtych czasach, widać różnicę. Oczywiście żurnale były nieco wyidealizowane, ale i tak przywiązywano większą wagę do stroju. Kobiety chodziły w sukienkach, fasony zmieniały się wraz z modą, i ważne było, by być na czasie. Dziś fason dżinsów też może się zmieniać, ale wówczas zmiany w sukienkach czy płaszczach były bardziej zauważalne i śledzone. Kobiety naprawdę podążały za modą przez cały PRL.
W tamtym czasie gotowe ubrania nie cieszyły się zaufaniem. Co sprawiło, że Telimena to zmieniła?
Władze bardzo chciały, by ludzie kupowali gotową odzież – to miało być wygodniejsze dla „człowieka pracy”. Dziś też doceniamy tę wygodę: idziemy do sklepu, kupujemy ubranie, nie musimy szukać materiałów, umawiać się z krawcową, chodzić na przymiarki. Wtedy jednak większość kobiet nadal szyła – albo u krawcowych, jeśli je było na to stać, albo samodzielnie. To dawało modzie unikatowość. Tymczasem gotowa konfekcja, szyta wówczas masowo, sprawiała, że ludzie chodzili w tych samych płaszczach. Telimena zaczęła to zmieniać, oferując krótkie serie, wysoką jakość i modę luksusową.
Czy od początku było wiadomo, że Telimena ma być wyjątkowa – bardziej jak Dior niż typowa fabryka odzieży?
Tak. Telimena powstała jako Łódzkie Zakłady Odzieży Luksusowej, powołane przez ministerstwo. Już na starcie miała być zupełnie innym tworem niż zakłady odzieżowe. Te ostatnie szyły dla szerokich mas, a Telimena – podobnie jak powstała rok później Moda Polska – miała oferować odzież luksusową w krótkich seriach. Produkowano czasem tylko tysiąc egzemplarzy danego modelu, co w skali kraju było niewielką ilością. To była moda dla żon polityków, gwiazd, ale też pokaz mocy państwa – coś, co można pokazać na międzynarodowych targach. Te domy mody miały służyć nie tylko obywatelom, ale też celom propagandowym.
Jak wyglądał wtedy zawód projektantki? Czy przypominał dzisiejszy status projektantów jako twarzy marek modowych?
Nie do końca. Projektantki Telimeny – i jeden projektant, który się w historii firmy pojawił – to były głównie absolwentki Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. Uczyły się rysunku, malarstwa, grafiki, typografii, a dopiero później wybierały specjalizację związaną z odzieżą, biżuterią czy obuwiem. Często spotykało je bolesne zderzenie z rzeczywistością – ich artystyczne wizje nie zawsze dało się zrealizować w zakładach odzieżowych. W Telimenie było inaczej: projektantki miały większą swobodę, ich pomysły były realizowane zgodnie z wizją, miały autorski nadzór nad całym procesem – od projektu po finalny produkt w sklepie. To była rzadkość w ówczesnym przemyśle odzieżowym.
W książce wspomina Pani, że moda była orężem w walce politycznej. O co walczyły projektantki Telimeny?
To temat, o którym często mówiła Barbara Hoff – że dla niej moda była sposobem walki z komunizmem. W Telimenie było podobnie. Władza chciała, by kobiety wyglądały jak ich sowieckie odpowiedniczki – zunifikowane, niewyróżniające się. Indywidualność była tłumiona. Tymczasem moda dawała możliwość wyróżnienia się, bycia bliżej Zachodu. To nie było tylko „strojenie się”, to był wyraz wolności i niezależności. Przez cały PRL mieliśmy kontakt z modą zachodnią – żurnale modowe były pożądanym towarem. Projektantki marzyły, by mieć je na własność, korzystać z nich w pracy. Moda była ich sposobem na pokazanie, że nie poddadzą się narzucanej szarzyźnie i że chcą decydować o sobie samych.
Wspomniała Pani o trendach paryskich – czy naprawdę ich śledzenie było możliwe zza żelaznej kurtyny? Jak projektantki zdobywały inspiracje?
O dziwo – tak, to było możliwe. Z moich doświadczeń i badań wynika, że mimo żelaznej kurtyny nie byliśmy całkowicie odcięci od świata. Projektanci, choć nie wszyscy, mogli wyjeżdżać na zagraniczne targi czy wizyty w fabrykach i zobaczyć, co się tam dzieje – jakie fasony się szyje, co jest modne. Projektantki Telimeny i innych polskich zakładów odzieżowych wyjeżdżały na tego typu wydarzenia. Osoba, która w danym sezonie została wydelegowana na targi, wracała z notatkami, rysunkami, obserwacjami i przekazywała tę wiedzę reszcie zespołu. Na tej podstawie, we wzorcowni Telimeny, wspólnie zastanawiano się, jak przenieść zachodnie trendy na grunt polskiej rzeczywistości. Chodziło o to, by inspirować się modą z Paryża, ale dostosowywać ją do słowiańskiej urody, klimatu i stylu życia. Można więc śmiało powiedzieć, że nadążaliśmy za światowymi trendami – po swojemu.
Wracając z Paryża do łódzkiej wzorcowni – czy siedziba Telimeny przypominała modowe atelier? Jak wyglądała codzienność w jej murach?
Zdecydowanie nie przypominała. Z opowieści projektantek i materiałów, które znalazłam, wyłania się raczej obraz nędzy i rozpaczy. Od 1957 roku siedziba Telimeny mieściła się w kamienicy przy ulicy Jaracza 52 w Łodzi. W latach 70. obiecywano budowę nowoczesnej siedziby, dopasowanej do rangi domu mody, ale z powodu kryzysu nigdy do tego nie doszło. Firma przez cały czas działała więc w rozpadającej się kamienicy – stare, obskurne budynki, walące się ściany, przeciekający dach, doraźne remonty i wieczny brak miejsca. Projektantki opowiadały, że tworzyły tam suknie noszone później przez gwiazdy – w warunkach, które były absolutnie nieprzystające do tej klasy projektów. Niestety nie zachowały się zdjęcia, które mogłyby to dokumentować.
Ale przecież Telimena miała piękne sklepy! Sklep pokazowy w Łodzi był chyba odpowiednikiem dzisiejszego showroomu?
Tak, dokładnie. Na początku, zanim Telimena otworzyła swój sklep w Łodzi przy Piotrkowskiej 78, współpracowała ze sklepami w całej Polsce – głównie z domami towarowymi. Kierownicy tych sklepów przyjeżdżali na pokazy mody, zapisywali, co chcą zamówić, i dopiero na tej podstawie szyto kolekcje – nic nie robiono „na zapas”. Gdy powstał własny sklep Telimeny w Łodzi, był to elegancki salon pokazowy, do którego zaglądali zarówno łodzianie, jak i przyjezdni. Łódź była wtedy modową stolicą Polski – z mnóstwem zakładów odzieżowych i sklepów wzorcowych. Można było kupić rzeczy wracające z targów poznańskich czy unikalne fasony niedostępne gdzie indziej. Z czasem powstała sieć około 30 sklepów w całym kraju – wiele osób je pamięta właśnie dzięki charakterystycznym szyldom i neonom z napisem „Telimena”. Z relacji projektantek wynika, że te sklepy naprawdę robiły wrażenie – przypominały dzisiejsze butiki w galeriach handlowych: wieszaki, lustra, przymierzalnie, dobre oświetlenie, profesjonalna obsługa w uniformach, a nawet kawa dla klientek! Był to więc prawdziwy powiew luksusu. Panie, które ceniły sobie Telimenę, zostawiały w sklepie swój numer telefonu, a kierowniczki dzwoniły do nich, gdy pojawiała się nowa kolekcja.
Telimena często zachwycała, ale czy bywała też krytykowana?
Tak, choć w prasie dominowały pochwały, to pojawiały się też zarzuty – moim zdaniem niesprawiedliwe. Krytykowano ją na przykład za to, że jej ubrania są zbyt drogie albo za mało praktyczne – bo kto w PRL-u chodzi codziennie na bale? Tymczasem warto pamiętać, że Telimena była domem mody, szyła rzeczy luksusowe, z jakościowych tkanin, w krótkich seriach. To musiało kosztować. Poza tym, wiele kobiet kupowało coś z Telimeny właśnie z myślą o specjalnych okazjach – płaszcz, suknię ślubną, balową. Na spotkaniach autorskich słyszę dziś, że nawet nauczycielki i urzędniczki mogły sobie czasem pozwolić na zakupy w Telimenie – może nie na całą garderobę, ale na coś wyjątkowego już tak.
Pamiętam pochwałę za to, że Telimena w jednej z kolekcji uwzględniła kobiety powyżej 30 roku życia i 55 kilo, a nie tylko młode i szczupłe…
Tak! To cytat, który zawsze przytaczam, bo wywołuje salwy śmiechu. Rzeczywiście, w jednej z recenzji podkreślono, że kolekcja uwzględnia także kobiety „powyżej 55 kilo”. Jak to przeczytałam, to od razu poczułam się jak emerytka! W modzie tamtych lat dominował bardzo wyśrubowany ideał kobiecej sylwetki – rozmiar 36, obcisłe kostiumy, figura Barbie. Nawet sesje dla „nowoczesnej babci” pokazywały bardzo szczupłe kobiety. Z dzisiejszej perspektywy naprawdę można się zdziwić, czytając jak wysoko była postawiona poprzeczka.
W którym momencie zaczęły się kłopoty Telimeny?
Największy kryzys nastąpił między 1977 a 1984 rokiem. To czas głębokiego kryzysu gospodarczego – półki w sklepach świeciły pustkami, brakowało tkanin, więc trudno było organizować pokazy i udawać, że wszystko działa jak dawniej. Nawet dom mody z taką historią miał problem z dostępem do materiałów. Drugi moment to transformacja po 1989 roku. Przez chwilę Telimena jeszcze działała, ale nie była w stanie konkurować z zachodnimi markami, które masowo wchodziły na polski rynek. Zamożne klientki zachłysnęły się nowymi możliwościami – wyjazdami za granicę, zakupami w Mediolanie, Berlinie czy Londynie. A lokalna produkcja stawała się coraz mniej opłacalna. Utrzymanie dotychczasowego modelu oznaczałoby konieczność podniesienia cen o 100%, a to byłoby nie do zaakceptowania dla klientów. Dlatego Telimena, jak wiele innych marek z tamtych czasów, musiała w końcu zniknąć z rynku.
Co nam po niej zostało? Można mówić o dziedzictwie tej marki?
Zdecydowanie tak. Moda Polska miała lepszy PR, była bliżej mediów i to o niej mówiło się przez lata najwięcej. Ale mam nadzieję, że Telimena też zostanie doceniona – że powstanie w końcu wystawa, ruszą publikacje. Bo wspomnienia o niej są bardzo żywe. Wciąż można znaleźć ubrania Telimeny w serwisach z modą vintage – w świetnym stanie, dobrze skrojone, ponadczasowe. Ludzie je cenią, bo to kawałek historii – lokalna jakość, nie masowa produkcja z Chin. Zostały też wspomnienia – emocjonalne, ciepłe, pełne nostalgii. Kiedy mówiłam, że piszę książkę o Telimenie, reakcje były zawsze pozytywne. Ludzie pamiętają ubrania mam, babć, swoje własne – związane z ważnymi momentami życia, ślubami, balami. To było coś wyjątkowego – i dlatego Telimena zapisała się w pamięci wielu osób.
Czy kupiła sobie Pani coś z archiwum Telimeny?
Tak, kupiłam sobie kilka rzeczy podczas pisania książki – traktowałam je trochę jak talizmany, które miały przynieść mi szczęście w pracy nad tekstem. Z ciekawości i sentymentu zamówiłam przez internet dwie rzeczy: przepiękny płaszcz wełniany w kratę – w jesiennych, ciepłych kolorach brązu i pomarańczu. Niestety, był szyty na niższą osobę niż ja, więc okazał się za krótki. Drugim zakupem było sztuczne futerko, które zachwyciło mnie przede wszystkim metką – żakardową, złoto-czarną, z dokładną instrukcją dbania o tkaninę. Uznałam, że będzie świetnym materiałem ilustracyjnym do książki. Niestety ono również nie jest w moim rozmiarze, ale oba te elementy bardzo mnie urzekły i mam zamiar przekazać je do łódzkiego muzeum. Myślę, że tam znajdą dla nich lepsze miejsce niż moja szafa.
Dziękujemy za rozmowę!
Rozmawiała Karolina Cedro.