Gdynia mityczna i prawdziwa. Rozmowa o książce „Gdynia obiecana” z autorem, Grzegorzem Piątkiem
Najnowsza książka Grzegorza Piątka, krytyka i historyka architektury, odkrywa przed czytelnikami historię Gdyni wyśnionej, która pełna była błędów, nietrafionych decyzji i niezrealizowanych wielkich planów. Modernistyczny gdyński mit upada w zderzeniu z prawdziwymi opowieściami o życiu, któremu daleko było do katalogowego ideału. Ale czy to, co obiecane, ostatecznie się ziściło? Jakie wnioski możemy wysnuć z lekcji, jaką dała nam piękna, choć niedoskonała, przedwojenna Gdynia?
Artykuł sponsorowany
Autor: MZG
Zdjęcia: Laura Bielak (zdjęcie z książką), Katarzyna Gapska (zdjęcie z Gdyni)
Magdalena Zięba-Grodzka: Dotąd pisałeś o Warszawie. Jak to się stało, że tym razem postanowiłeś zająć się Gdynią?
Grzegorz Piątek: Faktycznie, wszystkie moje trzy dotychczasowe książki dotyczyły Warszawy, ale Gdynia zawsze była mi bliska zarówno od strony badawczej, jak i jako mityczne miasto międzywojnnego modernizmu. Zawsze się nią interesowałem. W jakimś sensie książka ⹂Gdynia obiecana” to prequel ⹂Najlepszego miasta świata”. To też książka o budowaniu miasta od nowa. Opowiada ona o tym, w jaki sposób racjonalny plan budowy miasta ścierał się z żywiołem, jakim była nowa miejska tkanka. O tym, jak mocno upolityczniony był to projekt.
Związków z Warszawą jest zresztą więcej. Bardzo dużo gdyńskich architektów miało warszawskie korzenie. Kamienna Góra została założona przez warszawskich architektów i inwestorów. Tadeusz Wenda, ojciec budowy portu w Gdyni, pochodził z Warszawy. Stołeczni byli nie tylko architekci, ale też instytucje takie jak wojsko, kolej czy poczta. Warszawa miała więc ważny udział w budowie Gdyni. Ale książka nie powstałaby pewnie, gdyby w 2017 roku mój ówczesny partner nie musiał się wyprowadzić do Trójmiasta. Mieszkałem wtedy między Warszawą a Gdynią przez trzy miesiące, a potem w Gdańsku przez trzy lata. Miałem czas, aby niespiesznie budować sobie obraz tego miasta.
Pokazujesz dwa oblicza Gdyni, które nieustannie się przeplatają – to piękne z marzeń i optymistycznych wizji i to rzeczywiste, mocno rozczarowujące. Opowiesz, skąd tak ogromna rozbieżność tych dwóch wizerunków?
Książka nosi tytuł ⹂Gdynia obiecana”, bo nie chcę przesądzać, czy obietnica została spełniona czy też nie. To zależało od tego, kim się było i czego się od Gdyni oczekiwało. Zbudowany od podstaw port stał się jednym z najważniejszych w Europie. Był nowoczesną maszyną, która wzbudzała podziw wszystkich świadków, którzy mieli okazję go zobaczyć.
Samo miasto było natomiast bardzo zróżnicowane. Skala rozpinała się między bogatymi dzielnicami willowymi, takimi jak Orłowo, Kamienna Góra (do dzisiaj najdroższymi w Gdyni), a także Śródmieściem, gdzie budowały się najpiękniejsze kamienice – tutaj było widać, że ten plan budowy nowoczesnego miasta się uda, że będzie pięknie i funkcjonalnie. Na drugim biegunie były dzielnice nędzy obrastające port. Pokazywały one to, co się w Gdyni nie udało: państwo uruchomiło projekt, ale nie zapanowało nad jego konsekwencjami. Pierwszy plan urbanistyczny od razu okazał się nierealistyczny, a organy państwowe czy władze miejskie nie potrafiły zapewnić mieszkań ludziom napływającym do Gdyni w poszukiwaniu możliwości zarobku.
Zależało mi aby pokazać obie strony miasta. Wszyscy słyszeliśmy o Gdyni sukcesu, spełnionej i pięknej. Hasła propagandy przedwojennej tak się nam zalęgły w głowach przez pokolenia, że trzeba dużego wysiłku, aby zdać sobie sprawę ze skali problemów nowego miasta.
W książce wiele uwagi poświęcasz opisom architektury i historycznych uwarunkowań, ale też anegdotom związanymi z poszczególnymi mieszkańcami. Jak wyglądał proces docierania do tych historii?
Chciałem pokazać i życie elit, i ludzi wykluczonych. Państwowi dygnitarze czy przedsiębiorcy rzeczywiście stworzyli sobie w Gdyni enklawę nowoczesnego życia. Ale większość mieszkańców żyła bardzo biednie. Paradoksalnie, choć było ich tak wielu, trudno dotrzeć do ich historii. Mamy statystyki dotyczące dostępu do mieszkań, wody, prądu, itd., ale bardzo mało świadectw. Mam jednak taką metodę pracy, że nie brzydzę się żadnym źródłem: tak samo ważny jest dla mnie rocznik statystyczny, dzienniki Marii Dąbrowskiej, notka w gazecie i wspomnienie robotnika. Każde ze źródeł trzeba czytać oczywiście pod innym kątem. Oprócz wspomnianych statystyk ważne były dla mnie gazety. Tu należy brać poprawkę, że często szukały sensacji, koloryzowały, ale one najobszerniej informowały o ciemnej stronie miasta. Poza tym korzystałem z dokumentów urzędowych, szczególnie z raportów komisarza rządu na temat bezpieczeństwa. Wreszcie miałem ogromne szczęście, że pani Anna Spychalska, opiekunka biblioteki w Muzeum Miasta Gdyni zwróciła moją uwagę na pamiętniki nadesłane na konkurs ogłoszony w latach 70. Były to głównie świadectwa ludzi, którzy przybyli do Gdyni za pracą. Wszelkie te wyzwania, których miasto im przysparzało, są w nich dokładnie opisane, np. brak mieszkań czy drożyzna.
Ale jednak jest to książka o architekturze, w której różne opowieści tworzą pełen obraz rozwijającej się Gdyni. Nic nie jest w niej tłem dla niczego, każdy element układanki jest równie istotny.
Tak, architektura zawsze się zaczyna i kończy na ludziach. Ktoś przecież zleca konkretne projekty, ma określone wymagania, potem ktoś inny to projektuje, itd. Pisanie tylko w kontekście mody, materiału, stylu jest mniej ciekawe, chcemy przecież czuć historię ludzi, którzy z tego miasta i z tej architektury korzystali na co dzień. Dopiero w ten sposób historia robi się bogatsza. Gdynia jest szczególnym przypadkiem, gdyż nie udało się w jej budowaniu uciec od polityki. Projekt był mocno polityczny – polityka stwarzała miasto, sprawiała że ono było jakie było.
Ta historia jest jednak chyba dość uniwersalna… Czy możemy z niej wyciągnąć wnioski na przyszłość?
Myślę, że w tej gdyńskiej historii jest kilka lekcji dla nas. Najważniejsza wiąże się z odpowiedzialnością państwa i włodarzy miast za jakość życia. My trwamy w paradygmacie, w którym prywatny rynek mieszkaniowy ma rozwiązać problem mieszkalnictwa, co ewidentnie się nie sprawdza. Prawie 2 miliony mieszkań obecnie to pustostany. Wydaje się, że wpadamy w tę samą pułapkę, co przedwojenna Polska, gdzie rynek mieszkaniowy był zdominowany przez prywatnych właścicieli, a władze umywały ręce od problemu. W Gdyni żyło się w dzielnicach nędzy lub w mieszkaniach wynajmowanych po najdroższych stawkach w Polsce.
Kiedy pisałem o podziale Gdyni na piękne centrum i zaniedbane obrzeża, zastanawiałem się też, czy my współcześnie dyskutując o mieście i artykułując życzenia wobec miasta, nie za bardzo fiksujemy się na centrum, na jego estetyce i reprezentacyjności, czy nie zostawiamy odłogiem spraw mniej efektownych, takich jak dostęp do mieszkań, zieleni, transportu. W Gdyni wielka energia poszła w projektowanie Pomnika Zjednoczenia Ziem Polskich, Bazyliki Morskiej, w zbieranie funduszy na te ikony. My dzisiaj potrafimy latami spierać się o kolor kamienia, jakim ma być wyłożony główny plac w mieście, a przedmieścia, na których mieszka większość ludzi zupełnie umykają uwadze… Oczywiście sprawy estetyki są ważne, ale nie one decydują o jakości życia. Kłócimy się, ile drzew powinno być na placu x, ale prawdziwym problemem ekologicznym, który może przynieść katastrofalne skutki w przyszłości jest to, że na dziewiczych terenach zielonych czy na terenach zalewowych powstają wielkie osiedla. No ale żeby sobie z tym poradzić, trzeba by przyjąć odpowiednią politykę w skali całego kraju, dostosować prawo, instytucje. I właśnie tu jest kolejna smutna lekcja historii z Gdyni. Można mieć super urbanistów, świetne plany, ale jeśli nie ma instytucji, które te plany egzekwują, kiedy prawo jest słabe, wtedy idea kończy się na papierze. W naszych czasach tworzone są plany miejscowe, ale prawo nie pozwala uchwalić wiążącego planu dla całego miasta. Rozwój miast jest pozostawiony żywiołowi.
Gdynia miała być oknem na świat. Piszesz, że porównywano ją do polskiej Kalifornii, jednak ostatecznie aż do wybuchu wojny przypominała bardziej ⹂ubranie w czasie pierwszej przymiarki”, ⹂wielkie dziecko”, architektoniczny patchwork pełen społecznych nierówności i napięć. Czy to dlatego, że Polska w tę podróż w nowe stulecie ⹂zabrała samą siebie”?
Gdynia dzisiaj prezentuje się tak dobrze, że łatwo w niej widzieć idealnie przeprowadzony projekt – ktoś narysował plan i zostało to zrealizowane. Jak się okazuje, początki były bardzo chaotyczne. Pytanie czy mogło być inaczej. Moim zdaniem Gdynia nie była ani lepsza ani gorsza od Polski: dręczyły ją te same problemy, które nękały inne miasta: bezrobocie, słabość instytucji kształtujących miasto, konflikty klasowe, etniczne.
Polska była wtedy coraz mniej demokratyczna, więc i w Gdyni zlikwidowano samorząd lokalny, a z drugiej strony autorytarny system rządzenia pozwalał czasem ręcznie przyspieszyć jakieś procesy. Gdynia była więc taka, jaka była wtedy Polska. Porównywano ją do Ameryki, bo rzeczywiście imponowała tempem rozwoju, śmiałością, nowoczesnością portu i poszczególnych budynków. Ale też panował w niej właściwy miastom Ameryki chaos, ciągła walka o przeżycie, no i prymat własności prywatnej. Model europejski to model miasta zaplanowanego i rozwijającego się harmonijnie. Gdynię co prawda porównywano do Littorii, idealnego miasta faszystowskiego na południe od Rzymu, ale więcej miała z miasta amerykańskiego powstającego żywiołowo, ultrakapitalistycznego, niż z miasta idealnie zaplanowanego, europejskiego.
Ale w Gdyni był plan urbanistyczny autorstwa Romana Felińskiego i Adama Kuncewicza z 1926 roku…
Tak, problem w tym, że Gdynia już była sporym miasteczkiem, kiedy uchwalono ten plan. Plan musiał się dopasowywać do interesów wojska, kolei, portu, ale też do istniejącej już zabudowy. Szybko też okazało się, że nawet niektórzy radni miejscy obchodzili wytyczne planu, bo byli oni równocześnie właścicielami nieruchomości.
To wszystko co mówisz, jest bardzo aktualne.
Tak, znamy to, prawda? Mam nadzieję, że moja książka nie będzie czytana tylko jako opowieść historyczna, ale że czytelnikom w trakcie lektury będą się zapalać czerwone lampki. Że to, co się działo w Gdyni, jest też obecne współcześnie, ale też że można z tym walczyć.
Mieszkańcy Gdyni w Twojej książce tworzą bogatą mozaikę. Od pierwszych ⹂kolonizatorów”, dla których była niczym Arkadia, aż po tych, dla których okazała się niespełnionym snem. Piszesz, że Gdynia padła ofiarą systemu, w którym liczył się przede wszystkim rozwój i uprzemysłowienie. Mogło być piękniej czy to tylko dobre życzenia?
Myślę, że zrównoważenie tego rozwoju zajęłoby bardzo dużo czasu. Nasze państwo, dla którego wielkim wysiłkiem była budowa portu czy kolei Gdynia–Śląsk, chciało dokonać skoku modernizacyjnego, ale było bardzo biedne. Borykało się z ogromnym deficytem budżetowym, miało kłopoty ze ściąganiem podatków, jednocześnie pilnowało kursu złotówki. Przyspieszenie rozwoju musiało się więc odbywać kosztem standardu życia mas. To, czego nie dało się sfinansować złotówkami, musiało być kompensowane wysiłkiem robotników.
Ta równowaga by się długo nie zmieniła – dopóki nie byłoby więcej owoców do dzielenia, te nierówności by trwały. Ale czy te nierówności musiały być tak duże? Myślę, że ówczesna władza wiedziała, że rąk do pracy nie zabraknie, nawet za głodowe stawki. Prezydent Mościcki jednym rozporządzeniem zniósł albo ograniczył większość praw robotników portu w Gdyni – skrócił urlopy, odciął od zasiłków dla bezrobotnych i tak dalej. Władza miała bliżej do ludzi pieniądza. Przedsiębiorcy, dyrektorzy fabryk, właściciele nieruchomości, tak jak dziś, mieli krótszą drogę do decydentów – wtedy mijali się na rautach w Zamku Królewskim, na transatlantykach, tak jak dziś na Forum w Krynicy czy w Davos. Oni się ze sobą dogadują, a głos ludzi z dołu jest słabo słyszalny. Przed wojną dałoby się budować więcej tanich mieszkań, ale nikt nie miał w tym interesu.
Gdynia to miasto zbudowane od podstaw, często nadludzkim wysiłkiem, do czego zachęcała oficjalna propaganda. Mimo, że miała być siostrą Gdańska, to jednak w jej historii mało było kobiet…
Historia gdyńskich kobiet istnieje – starałem się te postaci przywołać, ale karty rozdawali mężczyźni, nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Dlatego, kiedy piszę o decydentach, to są to sami mężczyźni. Architektki – pojedyncze. Znaczniejszy dorobek miała tylko Eliza Unger i Helena Morsztynkiewicz, na gościnnych występach z Warszawy. Kobiety pojawiają się w takich rolach, na jakie wtedy im pozwalano: restauratorki, aktorka, sprzątaczka, sekretarka. Gdynia była zresztą miastem wyjątkowo męskim. W normalnych czasach większość populacji stanowią kobiety, ale tam było na odwrót. Było to miasto, do którego za pracą przyjeżdzali mężczyni – do pracy w porcie, na morzu, na stanowiskach, Za nimi dopiero ciągnęły kobiety. Gdynia kobietą więc nie była, była wręcz bardzo męska.
A jak to jest ostatecznie z tym gdyńskim modernizmem? Czy rzeczywiście był jedynie fasadowy, oparty na stylizacji? Jak to się dzieje, że ten mit o Gdyni jako oazie modernizmu jest wciąż tak żywy?
Problem z gdyńskim modernizmem jest taki, jak z całym modernizmem polskim: ⹂z przodu liceum, z tyłu muzeum”. Z zewnątrz był nowoczesny, ale same konstrukcje były tradycyjne, dominowała cegła. Architektura nadążała za modą, ale nowoczesne technologie budowlane, które dały początek estetyce modernizmu się zwyczajnie nie opłacały. Łatwiej było zatrudnić murarzy niż budować ze stali, która była droga i którą trzeba było sprowadzić. Z zewnątrz można było zrobić prostą elewację, która w dodatku była tańsza, bo nie trzeba było inwestować w detal, jednak inwestowanie w technologię się nie opłacało.
Uważam że siła gdyńskiego modernizmu leży nie w tym, że był czystszy, niż gdzie indziej, ale że różne tendencje, z Lwowa, Warszawy, Poznania, się tutaj dopełniały i każda znajdowała swoje odbicie. Nie jest tak, że każdy budynek w Gdyni był przełomowy i zgodny z kanonem. Wręcz przeciwnie, ale w tej różnorodności jest siła.
Kolejny nawyk myślowy na temat modernizmu to kojarzenie go ze społecznym zaangażowaniem. Przypisujemy modernizmowi moc emancypacyjną – najczęściej w Polsce był to jednak tylko styl. Za prostą nowoczesną elewacją kryła się stara dobra kamienica czynszowa czy willa, a nie nowatorskie mieszkania dla robotników. Nie inaczej było w Gdyni czy w legendarnym Tel Avivie. Tak naprawdę większość tej architektury to były komercyjne kamieniczki w aktualnie modnym stylu. To warto sobie uświadomić – że modernizm nie jest automatycznie idealistyczny, lewicowy czy utopijny.
Przenieśmy się do współczesności, której poświęcasz ostatni rozdział książki. Czy Gdynia niesie jakieś nadzieje na przyszłość czy jest jedynie rozczarowaniem?
Gdynia ostatecznie wyrosła po stu latach na miasto świetne do życia, zaleczyła przedwojenne problemy, w PRL planowano ją bardzo starannie i nie kwestionowano dobrych pomysłów sprzed wojny. Na dłuższą metę ta obietnica chyba została więc dotrzymana. Jest to jednak efekt kilkupokoleniowej ewolucji. Gdynia daje dobrą jakość życia. Na pewno też dobrze poradziła sobie po upadku komunizmu, transformacja nie dała jej w kość, jak innym miastom o porównywalnej wielkości, takim jak Radom czy Częstochowa.
A jaka byłaby Twoja wyobrażona pocztówka z Gdyni idealnej? Co by na niej było?
Przedwojenna hala targowa, do dziś zachowana niedaleko dworca. Imponująca przestrzeń, śmiała konstrukcja, piękne liternictwo, a jednocześnie przykład architektury egalitarnej, masowej, dostępnej. Dowód, że modernizm nie musi się kończyć na wysmakowanej elewacji.