Nowy Gurewicz. Piękno drewnianych koronek
Przywróceniu wnętrz dawnego pensjonatu Gurewicza w Otwocku architektka Ula Brzozowska-Majdecka poświęciła kilka lat pracy. Jak mówi, to był maraton, który całkowicie ją pochłonął. Jeden z najpiękniejszych świdermajerów ujął ją swoją delikatnością i tym, jak bardzo domagał się, by znowu wróciło do niego życie.
Pamiętasz pierwsze spotkanie z budynkiem Gurewicza?
Nikt się nie spodziewał, że budynek jest w tak złym stanie. Z zewnątrz sprawiał lepsze wrażenie, bo przecież były ściany, okna i drzwi. Ale okazało się, że w środku jest totalna ruina. Czego się nie dotknęliśmy, zaczynało się rozpadać w rękach. Mieliśmy wrażenie, że budynek to hologram. Kiedy do Gurewicza weszli technolodzy drewna, w środku znaleźli 30 gatunków toksycznych grzybów. Budynek nie nadawał się do użytku, nawet do renowacji. To był ostatni moment, by go uratować.
Coś jednak z dawnego Gurewicza zostało.
Ocalałe deski są częścią elewacji, werandy są w stu procentach oryginalne. Reszta jest pieczołowicie odtworzona, łącznie z wieżyczką, która przed wojną górowała nad otwockimi lasami. Niestety niewiele z oryginalnego wnętrza udało się ocalić. Uratowaliśmy stare piece kaflowe, które na nowo składał zdun i dorabiał brakujące kafle. Żeliwne balustrady zrekonstruowaliśmy dzięki firmie, która odlewnictwem zajmowała się od pokoleń. Mieli jeszcze zachowany wzór popularnej w międzywojniu tralki. Zachowana jest też część stolarki drzwiowej.
Praca nad takim historycznym wnętrzem jest trochę jak archeologia.
Autorem modernizacji budynku jest Grupa 5 Architekci, w a poszukiwaniu informacji o Gurewiczu pomógł nam Wiktor Lach, otwocki działacz na rzecz architektury drewnianej. Abram Gurewicz i jego synowie szeroko reklamowali pensjonat. Zachowało się więc sporo folderów ze zdjęciami i opisami. Wiemy, że dawniej były tam thonetowskie meble, ponoć przywiezione przez właścicieli pensjonatu z wystawy światowej w Paryżu w 1925 roku. To była wówczas wielka nowinka. Przy urządzaniu wnętrz pracował Józef Tom, profesor warszawskiej ASP, który wykonał dekoracje ścienne. Przedwojenny Gurewicz miał być miejscem wygodnym i luksusowym. Właściciele chwalili się, że w budynku była kanalizacja, sanitariaty, umywalnia. Podążali za trendami i nowoczesnością.
Jaki był twój pomysł na nowe wnętrza?
Nie chciałam nikogo przenosić w czasie. Wnętrze miało być spójne i nieodklejone od architektury budynku. Zależało mi, żeby zasugerować pewne rzeczy, ale nie nachalnie. Są szlachetne materiały, jak drewno i fornir dębowy, mosiężne detale, gięte krzesła nawiązujące do dawnego wyposażenia, motyw rautu - taki jak widać na starych przedwojennych zdjęciach, piękne tapety z botanicznym wzorem. Elementem, który wszystkich zaskoczył, jest lastryko w części hotelowej i ręcznie robione hiszpańskie płytki ścienne. Ale one się tam świetnie wpasowały. Kluczem było projektowanie od A do Z, to wnętrze miało być dopięte do najmniejszego detalu - tak jak XX-leciu międzywojennym, gdy projektowano nawet po łyżeczki w zastawie.
A skoro już o łyżeczkach mowa, w Nowym Gurewiczu mają szczególne miejsce.
Ponoć Abram Gurewicz był podróżnikiem, a z różnych stron świata przywoził łyżeczki z emaliowanymi końcówkami, które zdobiły herby różnych miast. Ktoś przyniósł nam komplet takich łyżeczek, miały należeć właśnie do Gurewicza. Teraz są wyeksponowane w gablocie w kawiarni, która mieści się w budynku. Podczas prac w ogrodzie odkopano też skórzaną walizkę, w której schowana była zastawa stołowa, sztućce i puchar na rocznicę ślubu. Nie należały do rodziny Gurewiczów, ale postanowiliśmy je wyeksponować jako świadka historii otwockich Żydów.
Czym urzekł cię Gurewicz?
Ciekawe i inspirujące w tym budynku było dla mnie to, że ma tak złożoną formę. Powstawał przez dwadzieścia lat, dobudowywane były kolejne skrzydła, których jest aż siedem, i które razem tworzą złożony kształt. Patrząc przez okna, cały czas widzimy architekturę zewnętrzną. Warto dodać, że okna to aż 40 proc. elewacji budynku. Fantastycznym jest to, że będąc wewnątrz cały czas mamy widok na ogród i fragmenty drewnianych koronek.
To nie jest twoja pierwsza realizacja z tak dużym ładunkiem historycznym.
Dużo pracowałam przy renowacji zabytków. Konserwowałam drewno, elementy architektoniczne, pracowałam przy malowidłach w Pałacu Chopinowskim czy w Belwederze w gabinecie Piłsudskiego. Połączenie architektury wnętrz z wnętrzami dawnymi i historycznymi detalami jest mi bardzo bliskie.
Tu były dodatkowe wyzwania.
Ten budynek to nie tylko historyczna część z restauracją, skrzydłem hotelowym, kawiarnią i salą konferencyjną. Mieści się tam też MIRAI Clinic - klinika zajmująca się głównie ortopedią. Jest tam zarówno kompleksowa diagnostyka obrazowa, jak i oddział szpitalny, przychodnia, blok operacyjny oraz rehabilitacja. To musiało spójnie wyglądać i to jeszcze w budynku, który ma status zabytku. Musiałam działać na styku wielu branż. Nie było gotowego scenariusza, bo czegoś takiego nikt wcześniej chyba nie robił. Efekt finalny znalazł uznanie w środowisku architektów, zdobywając wiele nagród. Otrzymaliśmy również nominację do jednej z najbardziej prestiżowych nagród architektonicznych na świecie: European Union Prize for Contemporary Architecture - Mies van der Rohe Award. Bardzo się cieszę, że stworzylismy miejsce nawiązujące klimatem do przedwojennego letniska, z którym w spójnej formie działa nowoczesna klinika medyczna. Dzięki temu możemy kontynuować kulturę wypoczynku, połączoną z regeneracją i troską o zdrowie.