„Piękno w naszym domu musi być użytkowe”. Tak mieszkają architekci Katarzyna i Mateusz Baumiller
Ich praca projektowa znana jest z nieszablonowości i zamiłowania do łączenia klasyków wzornictwa z nowoczesną architekturą. Choć nie pracują razem, a każde z nich z sukcesem prowadzi autorskie biuro projektowe, już na pierwszy rzut oka widać, że łączy ich wspólna pasja. Z Katarzyną i Mateuszem Baumillerami rozmawiamy o procesie urządzania ich domu na warszawskim Żoliborzu, o twórczym chaosie i swobodzie bycia u siebie.
Czy ten dom odzwierciedla Wasz styl życia?
Katarzyna Baumiller: W tym domu, podobnie jak w naszej rodzinie, panuje pewien chaos. Nasze życie przypomina czasem rozpędzony wir, a dom wiruje razem z nami. Pobudzamy go do życia. Czasem marzy mi się, żeby przez chwilę wszystko stało na swoim miejscu.
Mateusz Baumiller: A mnie ten dom bardzo uspokaja, wycisza. Może dlatego, że udaje mi się łapać momenty, w których nikogo nie ma, jest cicho i spokojnie. Uwielbiam patrzeć wtedy przez okno w salonie. Jestem obserwatorem, a to okno jest moim kinem. Przy przebudowie powiększyliśmy je, była to dla nas obojga oczywista decyzja. Tym bardziej, że wychodzi na tę piękniejszą stronę ogrodu. Widok z okna jest wykadrowany tak, że patrząc z kanapy, mamy wrażenie, że jesteśmy w lesie, bo widać tylko czubki drzew. Ta kompozycja jest jednym z kilku naprawdę dobrych kadrów w domu.
K.B.: Mieszkamy tu dopiero cztery lata, ale myślimy o tym domu bardzo czule. Jako dorosła już rodzina bardzo długo czekaliśmy na przestrzeń, która da nam komfort, poczucie bycia u siebie i każdemu zapewni własną przestrzeń. Bardzo kochamy ten dom, spełnił nasze marzenia i dobrze nam się tu żyje. Wiedzieliśmy, że chcemy zostać na Żoliborzu, gdzie mieszkamy już ponad 20 lat, więc nie szukaliśmy domu w innych dzielnicach.
Jak wyglądała renowacja?
K.B.: Dom był bardzo zaniedbany, a jego sytuacja prawna była dość skomplikowana. Nie każdy chyba by ten proces przetrwał. Myślę, że dom na nas w jakiś sposób czekał, bo byliśmy w stanie znieść różne trudy, żeby go zdobyć. Okazało się też, że budynek, który pochodzi z lat 60. ubiegłego wieku, wymaga o wiele więcej, niż zakładaliśmy.
Zaskoczyło nas to, mimo że jesteśmy profesjonalistami. Chyba często jest tak, że we własnych sprawach zakłada się różowe okulary naiwności, wierząc, że będzie pięknie i prosto. Tutaj musieliśmy wejść w buty inwestora i architekta jednocześnie. Wiele nas to doświadczenie nauczyło. Wymagało wiele determinacji, ale było warto.
M.B.: Po prostu nie mieliśmy wyjścia. W pewnym momencie było już za daleko, żeby zawrócić. Trzeba było to zrobić i tyle.
Czy zachowaliście coś ze starych elementów architektury, którą tutaj zastaliście?
K.B.: Schody i parapet z lastriko. Generalnie lastriko było jedynym materiałem, który uznaliśmy za wart zachowania. Między innymi dlatego, że jest trwałe i niezniszczalne, można je wyczyścić, nadać mu charakter.
M.B.: To był fajny kawałek betonu, więc postanowiliśmy, że zostaje. Dobrze pasował do koncepcji. Schody zostawiliśmy, bo nie było innego wyjścia.
K.B.: Tak. Inaczej dom by się zawalił. Zmieniliśmy jednak ich wygląd. Klatka schodowa przestała być zamkniętym kanałem. Jest otwarta, ażurowa, żeby dom nie dzielił się na poziomy, tylko tworzył jedną całość. To się sprawdza.
Oczywiście niektórzy narzekają, bo słyszą wszystko, co się dzieje niżej. Ale fajne jest to, że nie podzieliliśmy się jako rodzina na kawałki.
W Waszym domu dużo się dzieje, również wizualnie. Czy można nazwać to wnętrze eklektycznym?
K.B.: Eklektyzm wiąże się z bardzo jasną definicją w sztuce. W moich projektach widzę z kolei tendencję do maksymalizmu. Tutaj po prostu kieruję się intuicją, spontanicznym porywem serca, tym, że coś mi się podoba. Zostawiam różne elementy nie dlatego, że mam to głęboko przemyślane, tylko dlatego, że tak czuję, więc to intuicyjna mieszanka. Impulsywny strumień projektowej świadomości.
M.B.: Eklektycznie jest w tym sensie, że mamy przedmioty z różnych epok i źródeł. Ten obraz na przykład otrzymałem od kolegi na przechowanie i tak stoi już rok. Są też dwie rzeźby z Afryki, po mojej cioci. Super wyglądają, choć są z kompletnie innej bajki, ale tak to u nas mniej więcej działa. Wciąż przybywa też książek, które już się nie mieszczą.
K.B.: Ja jestem maniaczką kupowania małych lampek. To mi pomaga na nerwy. Strasznie mnie kręci ich kupowanie i przywracanie do życia. Liczy się etap zdobywania i dopamina, jaką on daje. Kiedy upoluję takiego biedaka, trochę go podreperuję i postawię obok innego, i wszystko to fajnie wygląda, zawsze mam poczucie małego szczęścia. To jak znalezienie grzyba w lesie.
Czyli proces urządzania nigdy się nie kończy?
K.B.: W pracy projektowej zauważam, że ludzie często mają wątpliwości, czy mogą coś zrobić we wnętrzu na własny sposób, czy mogą tam coś postawić. Zawsze powtarzam – żyjcie, zbierajcie, zdobywajcie – to będzie najfajniejsza warstwa tej przestrzeni.
Życie i wspomnienia tworzymy dzięki takim przedmiotom, które napotykamy na swoich drogach, bez planu. To rzeczy, które są nam podarowane, znajdujemy je albo je zdobywamy. Wnętrza żyją razem z nami.
Które przedmioty mają dla Was największą wartość emocjonalną?
K.B.: Dla mnie to na przykład komplet mebli w stylu art déco, który stoi w kuchni i jest miejscem dla wielu dekoracji. Był prezentem ślubnym moich dziadków. Jestem do tych mebli przywiązana. Nie chciałabym ich nigdy stracić, to dla mnie meble mocy.
Jest coś wyjątkowego w stabilnym meblu po dziadkach. Liczy się jego historia, która jest swego rodzaju zakotwiczeniem w świecie. Ten dom jest pierwszym miejscem, w którym te meble w ogóle mogły się pojawić, wcześniej nie było na nie przy nas miejsca. Dla mnie to wielka przyjemność móc się nimi otoczyć po wielu latach.
Znamienne, że fornir na tamtej komódce był zawsze zniszczony przez to, że moja babcia podlewała na niej kwiatki. Po renowacji dzieje się to samo, ponieważ my podlewamy kwiatki dokładnie w taki sam sposób. Fornir odłazi, ale uważam, że nie warto się takimi rzeczami przejmować. Coś się niszczy, bo taka jest kolej rzeczy.
Już od progu da się zauważyć Wasze zamiłowanie do sztuki. Czym kierujecie się, tworząc swoją kolekcję?
M.B.: Nie nazwałbym tego sztuką, nie odbieram tego domu w ten sposób. To nie jest wystawa, a sztuka to na przykład Fangor, poważne obrazy w poważnych domach. To są po prostu przedmioty, które nam się podobają, są nam bliskie. Ma być przede wszystkim na luzie, fajnie, miło. Najwięcej jest tu prac naszych synów, z których jeden studiuje malarstwo. Są też obrazy pamiątki, na przykład z domu moich rodziców.
K.B.: Są czaple z bazaru na Kole. To był poryw serca, od razu pokochałam ten obraz. Z kolei obraz, który wisi na klatce schodowej, jest częścią prezentu ślubnego moich dziadków.
Jestem bardzo sentymentalna, więc uwielbiam się otaczać rzeczami, które mi się z czymś kojarzą. Zazwyczaj nie zastanawiamy się nad tym, czy coś jest wartościowe pod kątem materialnym lub artystycznym. Sztuka powinna na nas wpływać, generować emocje, wzbudzać wspomnienia. Jeśli tak się nie dzieje, to znaczy, że nie jest dla nas.
Wystrój ma więc przede wszystkim budować samopoczucie? Czy wygląd jest mniej ważny?
K.B.: Wygląd ma znaczenie. Na nas wpływają rzeczy piękne. Mamy na nie ustawione chyba specjalne czujniki, radary. Ale piękno w naszym domu musi być użytkowe. Mam na przykład komplet różowych fajansowych filiżanek po pradziadkach. Mam do nich ogromny sentyment. Dlatego Mateusz radził ostatnio, żebym je schowała, bo się stłuką. W naszym domu wszystko szybko się niszczy. Ale pomyślałam, że zaryzykuję. Podoba mi się, że stoją w szufladzie i mój syn w jednej z tych filiżanek pije kawę.
Kolejny przykład to kanapa. Myślę, że to rarytas, kanapa vintage marki Zanotta, zdobyta przeze mnie cudem za niewielkie pieniądze. Kot podrapał ją pazurami. No cóż, trudno. Nie uważam, żeby było to coś, czym należy się przesadnie przejmować.
M.B.: Musimy sobie uświadomić, że jeśli coś stoi w kącie, to wcześniej czy później zostanie oddane lub wyrzucone, bo jest nieużywane. Natomiast jeśli będzie nam służyło do tego, do czego zostało zaprojektowane, tak jak ta filiżanka, to i tak prędzej czy później się obtłucze lub zniszczy, bo nasze dzieci uderzą nią w stolik. Ale dzięki temu spełni swoją powinność. Dizajn ma przede wszystkim spełniać swoją funkcję, być użytkowy. Każdy przedmiot ma swój określony cykl życia.
K.B.: Szanujemy ten cykl w tym sensie, że prawie nie kupujemy rzeczy nowych. Większość tego, co mamy, pochodzi z drugiej ręki. Staramy się podchodzić do tego świadomie i odpowiedzialnie. Lubimy dawać drugie życie przedmiotom.
Te rzeczy mają duszę. Dla mnie to ma znaczenie. Mimo że pewnie jest to kropla w morzu, chcemy tego uczyć chłopców. Zresztą nie musimy. Oni już to wiedzą.
Wasza kuchnia ma niepowtarzalny charakter, szczególnie kafelki, bardzo charakterystyczne dla projektów Kasi. Jak tu trafiły?
M.B.: Kuchnia to opowieść Kasi, w szczególności kafelki. Ja nie byłem do nich przekonany. Nie podobają mi się.
K.B.: Tak, relacja Mateusza z kafelkami należy do tych trudnych. Dla mnie blat kuchenny musi być funkcjonalny, to podstawa. Tam się dzieją rzeczy straszne, buraki i tak dalej. Kafle mają więc wszystkie atrybuty materiału, który można zastosować na blacie. Co więcej, kocham takie maziaje, trochę brzydkie, które w jakimś kontekście stają się czymś więcej. Każda płytka jest inna, to nie jest nadruk. Wzory robiono ręcznie, za pomocą patyczka zanurzonego w szkliwie. To szkliwo ma głębię, cały czas żyje. Dla mnie to fascynujące. Te kafle są jakby od niechcenia. Są łatwe do położenia, łatwe w utrzymaniu pod każdym względem i zawsze można je wymienić. Choć na razie tego nie planuję.
Czyli kafle też są z drugiej ręki?
K.B.: Oczywiście! Uwielbiam dawać drugie życie przedmiotom. Wyjątek stanowią elementy wyposażenia związane z technologią. Jeśli chodzi o sprzęty kuchenne, one powinny być nowoczesne i działać bez zarzutu. Tak, by ułatwiać życie, podnosić jego jakość. Tak jest w przypadku baterii kuchennej OMNIRES SWITCH.
M.B.: Baterie OMNIRES mamy też we wszystkich łazienkach. Wybór był więc naturalny.
Czy używanie baterii z filtrem zmieniło coś w Waszych przyzwyczajeniach?
M.B.: Zawsze piliśmy wodę z kranu. Kiedyś jednak natrafiłem na prosty test czystości wody, wykonany za pomocą jednorazowej maseczki. Zrobiłem to samo u nas i okazało się, że maseczka po paru minutach staje się brązowa. To mnie przekonało do picia wody filtrowanej.
K.B.: Wcześniej przez jakiś czas mieliśmy specjalny dzbanek, ale jego żywot skończył się wraz ze zużyciem filtra. Jesteśmy rodziną, która nie potrafi działać systemowo, w sposób zorganizowany, z listą rzeczy do zrobienia. Dlatego regularna wymiana filtrów w dzbanku u nas nie jest możliwa.
Ja piję za dużo kawy i zbyt mało wody. Zdarza mi się w ogóle zapominać o piciu. Zamontowanie tej baterii pomaga mi to zmieniać. Zachęca mnie do nalania sobie wody do szklanki i jej wypicia. To ma duże znaczenie.
Wybieracie też baterie OMNIRES SWITCH do innych projektów. Dlaczego polecacie je swoim klientom?
M.B.: Doceniamy świetny dizajn tych baterii i to, że OMNIRES to polska firma.
K.B.: Bateria z filtrem wyposaża mieszkanie, kuchnię w dodatkową funkcję. Rozwiązuje problem, nie zajmując dodatkowego miejsca. Jest estetyczna, funkcjonalna i w tym sensie luksusowa. Dla nas, jako architektów, jest to pożądane, bo nie generuje dodatkowych elementów, które musimy w projekcie uwzględnić. Dla inwestorów jest bonusem, bo mają swego rodzaju technologiczny upgrade w swojej kuchni. Ja też lubię w tej baterii to, że jest w pewnym sensie skromna, mimo dekoracyjnego ryflowania. Dzięki temu sprawdza się zarówno w bardzo nowoczesnym, jak i klasycznym wnętrzu. Nie lubię ostentacji w dizajnie. Unikam rzeczy, które mają się rzucać w oczy swoim bogactwem. Zdecydowanie wolę może nie minimalizm, bo nie leży on w mojej naturze, ale pewną oszczędność.
Z perspektywy architektów – Wasza prywatna przestrzeń to projekt idealny, czy raczej twórcza swoboda i spontaniczność?
M.B.: Odróżnijmy dwie sprawy. Jedna to przestrzeń, którą projektujemy, i ona jest intencjonalna, zaprojektowana idealnie. Tu nie ma przypadku. Położenie każdej ściany zostało precyzyjnie zaplanowane. Nawet ustawienie mebli jest metodyczne. Z drugiej strony tak zaprojektowana przestrzeń pozwala na wypełnienie jej w sposób twórczy i do pewnego stopnia chaotyczny.
K.B.: Bardzo lubię te miejsca w naszym domu, które stanowią pretekst to powstania samoistnych aranżacji. Z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, czegoś tam przybywa. Bo nie chodzi o zaprojektowanie wszystkiego od ręki, ale o zaprojektowanie miejsca, które mówi: tu może być chaos. Chaos to słowo klucz. Stanowimy szalenie wymagającą rodzinę, której trudno się żyje w jednej przestrzeni. Jesteśmy bardzo emocjonalni, każdy na swój sposób, nie ma wśród nas osób „letnich”. Potrzebujemy więc takiej przestrzeni, żeby wszystkie jednostki mogły sobie wirować swobodnie we własnym polu. I nie zahaczać jakoś bardzo o siebie, bo inaczej może dojść do eksplozji. Ten dom na to pozwala.
Materiał powstał w ramach kampanii "OBJECTS THAT ENHANCE MY LIFE | OMNIRES SWITCH". To inspirujące historie ludzi, którzy są równie wyjątkowi jak miejsca, w których żyją, pracują i tworzą. Miejsca, które odzwierciedlają ich tożsamość i duszę. Każda z tych historii opowiada o człowieku i przedmiotach odgrywających ważną rolę w jego życiu. Opowiada o codziennych detalach, które tworzą magiczne chwile i wspomnienia. Te na pierwszy rzut oka zwyczajne rzeczy, wprowadzają subtelne, ale istotne zmiany. Pokazują, jak styl życia łączy funkcjonalność z pięknem, podkreśla znaczenie indywidualnych preferencji oraz wspomnień. To, czym się otaczamy ma wpływ na to, jak się czujemy.