Gruba ściana pod bugenwillą, czyli dom dla człowieka. Rozmowa z Jakubem Szczęsnym autorem książki „Witaj w świecie bez architektów”.
„Architektura bywa sztuką, ale nie to jest jej podstawowym celem. Przede wszystkim ma zaspokoić wiele dość pierwotnych w swoim charakterze potrzeb. […] Bez tego rozmowa o niej staje się tylko czczą dyskusją o kształtach czy proporcjach”— mówi Jakub Szczęsny, architekt, wykładowca, autor książki „Witaj w świecie bez architektów”.
Autor: MM
Zdjęcia: Bartek Warzecha, Yael Schmidt, Eduard Fraipont,Josema Cutillas, Peninsula, Evgeny Tkachenko
Czy w sposobie konstruowania budowli, który nazywamy architekturą, kryje się cała prawda o społeczeństwach czy cywilizacjach, w których ona powstaje?
Czy architektura mówi całą prawdę? Czasem wręcz przeciwnie, bywa narzędziem szerzenia fałszu. Na przykład, kiedy budowle służą do autoreprezentacji zamawiającego, dyktatora w Azji Centralnej czy nuworysza niezależnie od szerokości geograficznej.
Ale wtedy wnioski nasuwają się same, niezależnie od intencji inwestora. Przeskalowane, symetryczne budowle o oficjalnym charakterze bywają sposobem na zmniejszenie kompleksów.
To prawda. Aspekt socjologiczny jest jednym z ważniejszych, kiedy mowa o analizowaniu architektury. Bo przeważnie jej odbiorcą jest zbiorowość. A nawet w tych rzadszych przypadkach, kiedy ma służyć jednostce, to ta jednostka ogniskuje w sobie doświadczenie i stan umysłu społeczeństwa, nawet jeśli przefiltrowany przez osobiste upodobania. Gdzieś u podstaw napisania tej książki był moment, w którym uderzyło mnie, że architekci, ale nie tylko oni, myślą o architekturze jako o czymś oderwanym od człowieka. Określa się go bezosobowo jako tak zwaną grupę docelową. Taka jest praktyka chociażby w opracowywaniu briefów przez deweloperów. Mamy też tendencję do myślenia formalnego: czy budynek jest ładny, z czego będzie wykonany, jak się będzie starzał. Takie myślenie popycha nas w stronę postrzegania architektury jako ekspresji pararzeźbiarskiej.
zdjęcie portretowe Jakuba Szczęsnego Bartek Warzecha
zdjęcie powyżej : The Fifth Space at Lieblinghaus, Yael Schmidt
Architektura widziana jako sztuka to błąd?
Ona sztuką bywa, ale nie jest jej podstawowym celem. Przede wszystkim ma zaspokoić wiele dość pierwotnych w swoim charakterze potrzeb. Ma nam nie padać na głowę, być ciepło, wygodnie i bezpiecznie. Oczywiście aspektów, na których podstawie analizujemy architekturę, jest więcej. Sytuacja zmienia się przecież w czasie, więc do aspektu socjologicznego dochodzi aspekt historyczny, kulturowy, ekonomiczny i klimatyczny. Znaczenie tego ostatniego rośnie zwłaszcza teraz. Wyraźnie widać zmianę paradygmatu w obliczu kryzysu klimatycznego, który coraz mocniej sobie uświadamiamy.
zdjęcie powyżej : Polish Refuge, instalacja w Casa do Povo w Sao Paulo, 2016, foto Eduard Fraipont
Podczas coraz częstszych upalnych lat żałujemy, że nie mamy w Polsce tak grubych ścian jak te tradycyjnie budowane w Algierze, o których pisze Pan w jednym z rozdziałów.
Wbrew pozorom nie jest z tym tak źle. Termoizolacja, która powoli staje się w Polsce standardem ze względu na wymóg oszczędzania energii cieplnej zimą, chroni także przed upałem.
Na poddaszach jednak z powodu gorąca nie da się wytrzymać.
W Polskiej tradycji architektonicznej poddasze nie było miejscem do mieszkania. Dopiero w XIX wieku w miastach zastosowano model francuski zaczerpnięty z kamienicy haussmanowskiej, w której na poddaszu mieściły się tzw. chambres de bonne, czyli pokoje dla służby. [Georges Eugène Haussmann to architekt, który w połowie XIX wieku na zlecenie cesarza Napoleona II dokonał gruntownej przebudowy Paryża, bazującej na szerokich bulwarach i 6-piętrowych kamienicach z mansardowymi dachami – przyp. M.M.] Te przestrzenie, niedogrzane zimą i przegrzane latem, oferowały najniższy standard.
od lewej: Taburete Tower, foto Josema Cutillas; foto Peninsula
Mamy jednak nową tradycję – domy na kształt dworków z dachem z czerwonej blachodachówki (szczególnie liczne na obszarach podmiejskich) – której nieodzownym elementem jest użytkowe poddasze.
Wyciskamy, co się da, z kubatury budynku, powiększając powierzchnię mieszkalną o poddasze. Na szczęście z pomocą przychodzi nam postęp, oferując coraz skuteczniejsze technologie izolacyjne. Prowadząc zajęcia z międzynarodową grupą studentów, analizujemy architekturę z całego świata i dochodzimy do wniosku, że powinniśmy coraz poważniej myśleć o przeszczepianiu doświadczeń z innych kontekstów klimatycznych. Z obszarów o gorącym klimacie w miejsca, w których klimat dotychczas uważaliśmy za umiarkowany. I chodzi tu zarówno o jak najgrubsze przegrody, które opierają się nasłonecznieniu jak te z Kazby w Algierze, jak i o różnego rodzaju lekkie konstrukcje, podcienia czy zadaszenia, aż po zieleń. I zieleni nie traktujemy już tylko jako formy dekoracji budynku. Tu rodzi się pole do całkiem nowego wymiaru współpracy architekta z architektem krajobrazu. Jakiś czas temu napisałem felieton do magazynu „Architektura & Biznes”, że po prostu musimy schować się w krzakach, aby przeżyć. Nie bez powodu algierskie domy obsadza się pnączami, zwłaszcza bugennwillą, która tworzy dodatkową warstwę odpierającą ciepło słońca. Wszystkie te aspekty są konieczne, aby naprawdę mówić o architekturze. Bez tego rozmowa o niej staje się tylko czczą dyskusją o kształtach czy proporcjach.
Przypomina mi się zdanie, właśnie z rozdziału o Kazbie, mówiące o tym, że jako chłopiec przestał Pan utożsamiać architekturę wyłącznie z budynkami – uświadamiając sobie, że na równi z nimi tworzą ją rośliny, światło czy sposób, w jaki się wokół nich przemieszczamy.
Jeśli pomyśleć co daje nam komfort, to nie sposób ograniczyć się do dobrze zaprojektowanego wnętrza. Bo z czasem okazuje się, jak ważne są tzw. przestrzenie negatywowe, czyli wszystko to, co znajduje się między budynkami. To tam ludzie tworzą zasady współfunkcjonowania na bazie dostępnych kodów kulturowych. Jeśli miałbym jakoś określić przesłanie mojej książki, to pokazuje ona, że umowny architekt jest przede wszystkim mieszkańcem, który tworzy swoje otoczenie. Na ogół w sposób, który bazuje na ciągłości doświadczeń poprzednich pokoleń. Ta tradycja nie jest wcale jednoznaczna, bo tak jak może pomóc stworzyć najlepszą praktykę, tak może być ograniczeniem innowacyjności, kiedy trzeba odpowiedzieć na nowe impulsy. A z takimi mamy do czynienia chociażby przy zmianach klimatycznych.
zdjęcie powyżej: Gustaw Zieliński Square, foto Evgeny Tkachenko
Pojawia się kwestia odpowiedzialności społecznej – tym większa, im większe jest architektoniczne przedsięwzięcie.
I paradoksalnie tym trudniejsza do osiągnięcia. Przy wielkoskalowych przedsięwzięciach pojawia się pytanie, na ile architekt chce i na ile może w ogóle brać pod uwagę aspekt odpowiedzialności społecznej. Architekt, który jest przepracowany i walczy z biurokracją, która jest powszechna w tej branży nie tylko w Polsce.
Oczywiście mimo tych wszystkich obciążeń może starać się mieć wpływ i wyjść poza schemat, którego wymagają od niego coraz to nowe przepisy. A przecież w całej tej układance architekt nie jest wielkim graczem. Na liście wydatków dewelopera jest na samym dole, nieco powyżej kosztów sprzątania. Jako grupa zawodowa architekci nie mają też realnej reprezentacji politycznej ani możliwości lobbowania i wpływania na przepisy czy normy.
Nieco łatwiej jest wprowadzić realną zmianę w projektach o mniejszej skali. Jednocześnie zdarza się, że sam inwestor narzuca wyśrubowane normy ekologiczne, bo dzięki ich zachowaniu zwrot z inwestycji w postaci zysków (jakie można czerpać np. z wynajmu) radykalnie wzrasta. Ale odpowiedzialność społeczna nie dotyczy przecież wyłącznie klimatu, ale np. tego, w jaki sposób nasza inwestycja przekłada się na budowanie pozytywnych relacji społecznych.
Przy okazji opisywania osiedli imigranckich na Lower East Side w Nowym Jorku napisał Pan, że architektura może uczynić życie piękniejszym albo zamienić je w koszmar. Że ma moc totalną.
Tak. W Polsce mogliśmy to zaobserwować chociażby w wielkich dzielnicach mieszkaniowych, takich jak warszawski Tarchomin czy Białołęka. Tam krótko po przemianach ustrojowych zbudowano gigantyczną liczbę mieszkań, do których wprowadzili się ludzie w wieku produkcyjnym. Zabrakło jednak infrastruktury niezbędnej do codziennego funkcjonowania takiej grupy. Nie było szkół, przychodni, przystanków czy sklepów.
A jeszcze duża część mieszkańców tych osiedli co rano jechała w niewyobrażalnym samochodowym ścisku na Służewiec, do tzw. Mordoru, czyli zagłębia korporacji. Na tym tle XIX-wieczne osiedla budowane wokół fabryk w robotniczej Łodzi jawią się jako przyjazne rozwiązania urbanistyczne.
Przeszliśmy od tamtej pory długą drogę. I choć czasy komuny, w której przeżyłem pierwsze 15 lat, wspominam z mieszanymi uczuciami, doceniam to, że pewne standardy stały się wtedy twardą częścią praktyki architekta i urbanisty. Duże osiedla mieszkaniowe, jak Ursynów, czyli miejsce zamieszkania 40 tysięcy osób, budowano właśnie tak – na określoną liczbę mieszkańców miała przypadać odpowiednia liczba szkół, parków, przychodni itd. Przynajmniej na etapie projektu. Inna sprawa, że na realizację zazwyczaj brakowało środków. Wychowałem się na Ursynowie i pamiętam, jak w pewnym momencie musiałem zacząć dojeżdżać do szkoły na Mokotowie, bo w lokalnej zabrakło dla mnie miejsca.
Pomijając niedoskonałości, te założenia nie leżały wcale tak daleko od współczesnej koncepcji miasta 15-minutowego.
Dokładnie tak. Ale akurat ta idea – której wielką promotorką jest Anne Hidalgo, mer Paryża – wywodzi się z lat 50. i 60.. Wtedy właśnie w Paryżu każdego mieszkańca od najistotniejszych punktów obsługi społecznej (jak przychodnia czy urząd) miał dzielić dystans nie większy niż 800 metrów, a więc możliwy do pokonania pieszo.
Przykład miasta 15-minutowego czy Ursynowa, gdzie niemal wszystko zaplanowali architekci, nie mogły się jednak pojawić w książce o świecie bez architektów.
Pojawiły się za to rozdziały o tym, jak szczególne rozwiązania paraarchitektoniczne zostały wymuszone przez kryzys czy sytuację przemocy i trwały potem przez wiele lat. Proszę sobie wyobrazić funkcjonowanie wietnamskiej wioski, która na czas inwazji wojsk amerykańskich przeniosła się do systemu podziemnych nor sięgających nawet 30 m w głąb ziemi. Tam toczyło się życie, rodziły się dzieci.
zdjęcie obok: Ławki, instalacja dla Żydowskiego Instytutu historycznego
Mieszkańcy musieli od nowa zbudować relacje społeczne i przestrzenne, nauczyć się funkcjonowania w warunkach ekstremalnych. Obowiązywała tam np. zasada, że na noc rozdzielało się rodziny. Mąż szedł spać do cudzej nory, żeby w razie wybuchu bomby penetrującej ktoś z rodziny przetrwał.
Jedno wydaje mi się wspólnym mianownikiem wielu różnorodnych opowieści o tym, jak ludzie urządzają przestrzeń wokół siebie – znaczenie kontekstu. Bo o ile potrzeby, jakie ludzie pragną zaspokoić, są uniwersalne, o tyle właśnie zależnie od kontekstu muszą zabierać się do tego w różny sposób.
Kontekst jest absolutnie święty i kluczowy. Negowanie go to grzech architektów – zawsze skutkuje konfliktem z rzeczywistością i piętrzącymi się problemami. Najlepszym przykładem jest narcystyczna architektura star-architektów, której efektem są tak zwane budynki spadochroniarze. Tak nazywamy obiekty, które mogą być i bywają wklejone gdziekolwiek – od Pekinu po Rio. To najczęściej przeskalowane szklane pudła napędzane gigantyczną ilością energii. Często powstają w logice palladiańskiej – mają być widoczne z daleka i z każdej strony, żadne drzewo nie może ich przesłaniać, a do tego mają być łatwo kojarzonymi bryłami.
Samo odwołanie do klasycznego architekta Andrei Palladia pokazuje, że takie wyróżnianie się i negowanie kontekstu nie jest grzechem naszych czasów. Wiele budowli, które uważamy za wzorce i ikony, mogły działać tak samo na współczesnych.
Ale wyróżniać się z tła można na różne sposoby. Weźmy chociażby kościół Il Gesù w Rzymie – zupełnie rewolucyjny w swoich czasach – który wizualnie odstawał od ówczesnej estetyki, wyznaczył kierunek architektury sakralnej na wiele wieków, a jednocześnie doskonale wpisał się w istniejącą zabudowę rzymskiej ulicy. Przynależy do niej.
Natomiast dzisiejszym problemem są liczne budowle, których twórcy jakby uparli się, żeby nie przynależeć. Najczęściej stoi za tym marketing miejski: postawmy wieżowiec-rzeźbę za gigamiliony, bo to nam napędzi turystów.
zdjęcie obok Dom Kreta, foto Bartek Warzecha
Rozmawiała Marta Mikiel