Sentyment do architektury PRL mają nawet młodzi - rozmowa z Marcinem Wojdakiem z profilu cosmoderna
Stare lunaparki, opuszczone sale posiedzeń, zbutwiałe boazerie, uszkodzone mozaiki i zardzewiałe blaszane budki – to właśnie one grają główną rolę na zdjęciach Marcina Wojdaka. I choć mogłyby odstraszać, zostały docenione przez tysiące fanów śledzących jego instagramowy profil cosmoderna. Z okazji premiery jego drugiej książki, Goodbye Gierek, poświęconej reliktom epoki PRL-u, pytamy go, na czym polega nieoczywisty urok budynków z poprzedniego ustroju.
Architektura z czasów PRL w dalszym ciągu ma w Polsce “zły PR” i w powszechnej opinii symbolizuje biedę, brzydotę, słabą jakość i reżim. Tymczasem w swojej książce i na swoim koncie na Instagramie pokazujesz ją w zupełnie inny, bardziej zachęcający, sposób. Dlaczego powinniśmy docenić budynki z tamtych czasów?
Należy chronić najciekawsze przykłady powojennego modernizmu oraz architektury powstałej w czasach PRL, ponieważ są świadectwem tamtego okresu i elementami naszej tożsamości. Niezależnie od tego, jaka była historia – jest to nasza historia. Nawet jeśli budynki pochodzą z okresu opresji, na przykład z czasów faszyzmu, jak słynny dworzec w Rzymie, to mimo że tamten czas był jednoznacznie zły, najwybitniejsze dzieła architektury są zachowane.Warto chronić przykłady architektury o wysokiej jakości. Jeśli idzie o czasy PRL, eksperci są zgodni, że takie obiekty jak uzdrowisko w Ustroniu, Spodek czy dworzec w Katowicach to ikony, które należy zachować ze względu na ich wartość kulturową.
Czy “Goodbye Gierek” jest apelem, by zachowywać miejsca z poprzedniej epoki?
Budynki, które ja fotografuję, nie są oczywistymi i jednoznacznymi przykładami wybitnej architektury. Nie upieram się przy ich bezwzględnym zachowaniu. I może zabrzmi to egoistycznie, ale kiedy docieram do miejsc, które chcę uwiecznić, to ich historia jest dla mnie istotna tylko w danym momencie. Robię zdjęcie i mam świadomość, że nie mam wpływu na ich dalszy los. Dlatego nie myślę o tym, co się z nimi później stanie. Świetnie byłoby, gdyby przetrwały oryginalne wystroje restauracji, sklepów, ośrodków wczasowych, ale mam świadomość, że nie zawsze jest to możliwe. Walec zmian, który przetacza się przez Polskę, dąży do tego, by wszystko było nowe, świeże, czasem może funkcjonalnie lepsze. To sprawia, że nasz krajobraz się zmienia.
A skąd wynika ten nasz pęd do zmian? Czy to może nie tylko w Polsce istnieje taka tendencja?
We Włoszech czy Francji istnieje wiele przestrzeni, które trwają w niezmienionym stanie od wielu lat. W dalszym ciągu funkcjonują pizzerie prowadzone od lat 70., można też spotkać budynki użyteczności publicznej, w których wciąż działają urządzenia, takie jak telefony czy kserokopiarki, używane od dekad. W krajach Europy Zachodniej jest ciągłość ustroju — i mam wrażenie, że z tego powodu jest mniejszy pęd do zmian. U nas w krótkim czasie zmienił się zarówno system polityczny, jak i gospodarczy. Zaczęliśmy stosunkowo szybko się bogacić, szczególnie od momentu wstąpienia do Unii Europejskiej. Poza tym PRL kojarzył się z czasami, gdy było szaro, brudno, źle, panowały niedobory — dlatego chcieliśmy odciąć się od tej przeszłości.
I wynagrodzić sobie biedę?
Porównałbym to do osoby, która bardzo szybko się wzbogaciła, a wywodzi się z niskich klas społecznych. Nagle pojawiają się pieniądze, wpada w szał zakupowy, zmienia wszystko wokół siebie. Z jednej strony to dobre – widzimy odnowione rynki małych miast, nowe biurowce, nowe drogi. Widzimy jednak dużo tzw. „szyldozy” czy „reklamozy”. Sugestywne jest, jak wyjeżdża się z uporządkowanych Niemiec i nagle zaczyna się Polska — i od razu pojawia się 700 neonowych reklam. Być może to leży w naszej naturze. Jestem bliski twierdzenia, że z tym nadmiarem banerów i billboardów trudno jest walczyć i że może warto zaakceptować to jako element naszego krajobrazowego dziedzictwa, naszą cechę charakterystyczną. I że to dowodzi, że jesteśmy krajem tętniącym życiem. Gdy pojedzie się do małych miast na zachodzie Europy, np. w Szwajcarii czy Austrii, można odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się pośrodku makiety albo planu zdjęciowego. Trochę tak, jakby „przeszli już całą grę” – niczego nie da się tam już ulepszyć.
Architektura jest z reguły opisywana w suchy sposób, analizowana jako zbiór brył. Jednak budynki na Twoich zdjęciach nabierają nowego znaczenia. Jaką rolę pełnią emocje przy odbiorze architektury?
Są kluczowe. Podczas promocji pierwszej książki miałem styczność z osobami impregnowanymi na architekturę powojennego modernizmu albo po prostu jej atrakcyjności niedostrzegającymi, które uważały miejsca z czasów PRL za nieciekawe, brzydkie, zaniedbane. Ale kiedy zobaczyły zdjęcia tych samych miejsc uchwycone w atrakcyjny sposób, uruchomiły się w nich wspomnienia i zaczynały patrzeć na nie łaskawszym okiem. Dzięki sentymentowi i nostalgii przekonywali się, że warto walczyć o ochronę takich budynków. Bez tych emocji docenienie byłoby niemożliwe. Suchy, merytoryczny, akademicki wykład o architekturze powojennego modernizmu poniósłby fiasko.
To w takim razie jak powinno się rozbudzać zainteresowanie architekturą?
Moim zdaniem edukacja na temat architektury powinna odbywać się bardziej przez pryzmat serca niż umysłu – taka metoda jest skuteczniejsza. Ciekawa jest dla mnie także perspektywa osób ode mnie młodszych. Obserwując ich reakcje na moje treści, dochodzę do wniosku, że emocje są uniwersalne – niezależnie od czasów, w których żyjemy. Aby docenić spuściznę poprzedniej epoki, by poczuć sentyment, nie trzeba być osobą urodzoną w tamtym okresie.
A nie boisz się, że nastąpi efekt uboczny odbioru Twoich prac i do tych miejsc zaczną ściągać tłumy tylko po to, by wykonać estetyczne zdjęcie na Instagrama?
Cieszę się, gdy okazuje się, że dany obiekt, który sfotografowałem i opisałem na profilu, zyskuje popularność. Podobnie jest w kontekście mojej książki, którą można traktować jak przewodnik – lokacje są w niej dokładnie opisane, umieszczone na mapach, a dodatkowo znajdują się tam kody QR, które po zeskanowaniu przenoszą bezpośrednio do Google Maps. Liczę na to, że czytelnicy po lekturze ruszą na serię wycieczek śladem tych miejsc. Ciekawe byłoby, gdyby zaczęli je też oznaczać na swoich profilach – dzięki temu możliwe byłoby sprawdzenie, jak duże zmiany zaszły od momentu wykonania przeze mnie zdjęć, które powstały niekiedy i cztery lata temu.
Dlaczego tak ważny dla Ciebie jest storytelling w przedstawianiu tych miejsc?
Nie jestem ani architektem ani historykiem sztuki z wykształcenia, dlatego nie tworzę tekstów będących profesjonalnymi opisami budynków, które fotografuję. Najważniejsze są dla mnie wspomniane wcześniej emocje, jakie pojawiają się w mojej głowie, kiedy robię zdjęcia. Wszelkiego rodzaju refleksje, skojarzenia czy inspiracje. Widzę wieżę kontroli portu w Darłówku i zamiast dociekać tego, kto ją zaprojektował, widzę w niej podobieństwo do statku USS Enterprise ze Star Treka. Stara, ale niezwykle efektowna była podwodna kawiarnia „Jaskinia” w Knurowie prowokuje mnie do zastanowienia się nad tym, że nawet tak niezwykłe miejsca mogą zostać całkowicie zapomniane. Pozwalam myślom dryfować bez ograniczeń.
Skąd się u Ciebie wzięło to zamiłowanie do odwiedzania miejsc - nazwijmy to eufemistycznie - pięknych w nieoczywisty sposób? Czy jest to coś, do czego dojrzałeś?
W dzieciństwie inspirowały mnie seriale, w których bohaterowie wyruszali na dalekie wyprawy. Zawsze chciałem podróżować, jednak nie interesowały mnie aż tak popularne obiekty, jak Zamek Królewski na Wawelu, lecz raczej mniej znane zakamarki. Chciałem zobaczyć coś więcej – stare fabryki czy opuszczone pałace. Oglądać te miejsca w stanie naturalnym. Czułem się w kontrze do odwiedzania konwencjonalnych atrakcji, dlatego zamiast jechać do Barcelony, wolałem zwiedzać Myślibórz, aby zobaczyć tamtejszy przystanek autobusowy. Zamiast skupiać się na renesansowych zamkach we Francji — o których napisano wiele stron w przewodnikach i podręcznikach, które odwiedzają tysiące turystów i które zostały sfotografowane setki tysięcy razy — wolę eksplorować Iwano-Frankiwsk i znajdować takie miejsca, jak stare kino ze ścianą ozdobioną muralem przedstawiającym kosmonautów. Dla jednych to zwyczajna rudera, dla mnie satysfakcja, że konfrontuję się z czymś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia.
A chciałbyś przy następnej książce wyjść poza obręb Polski?
Jeśli zabiorę się za kolejną książkę, możliwe, że skupię się na zagranicy. Dynamika zmian jest jednak znaczna i nie wiadomo, jak długo dany temat będzie atrakcyjny oraz jaki będzie mój proces tworzenia. Na razie cieszę się tym, co dzieje się wokół „Goodbye Gierek”, jak zmienia się sposób patrzenia na ostatnie przykłady analogowej Polski i architektury PRL. Może jeszcze nastąpi kilka nieoczywistych odkryć w naszym kraju — dowiem się o istnieniu barów, w których jeszcze nie byłem, bibliotek ze niezmienionym od dekad wyposażeniem czy kin ze starymi projektorami. Szansa na to jest jednak mała.
Jaki region Twoim zdaniem jest najciekawszy jeśli chodzi o perełki z epoki gierkowskiej?
W przypadku wnętrz najciekawiej może być na Górnym Śląsku — pomieszczenia biurowe obiektów należących do kopalń, instytuty, urzędy itd. Ten region został skrupulatnie sfotografowany, ale nagromadzenie miejsc z ery Gierka jest tam największe. Jeśli chodzi o same budynki, ciekawe przystanki autobusowe, sklepy lub pomniki, stawiałbym na ziemię lubuską oraz województwo zachodniopomorskie. Często twórcy filmów zwracają się do mnie z prośbą o polecenie kilku interesujących lokacji, które mogłyby posłużyć za scenografię powstających filmów, seriali czy teledysków. Najczęściej zależy im, żeby te miejsca były jak najbliżej Wawy. Max 50 – 100 km. Odpowiadam im wtedy, że to właściwie niemożliwe. Ten czas, kiedy jeździło się po konkretnym regionie i znajdowało mnóstwo takich miejsc, już minął. Pozostały pojedyncze punkty i nie raz się zdarza, że żeby do nich dojechać, trzeba pokonać nawet 500 km.
Fotografowanie budynków, tak by efekt był ciekawy, to niełatwa sprawa - w końcu mamy do czynienia z pozbawioną życia bryłą. Jaki jest Twój sposób na to, by zdjęcia były intrygujące?
W wielu dziedzinach fotografii istnieje złoty środek — optymalny sposób fotografowania, który daje najlepszy efekt. Na przykład, bliskie, ale szerokie kadry w fotografii ulicznej, reporterskiej. Fotografia architektury też ma swoje kanony – to jak należy kadrować, żeby nie zachwiać proporcji budynku. W dużej mierze taka fotografia ma przekazywać jak najwięcej informacji na temat fotografowanego miejsca. Ja poszedłem inną drogą, taką prowadzącą do uchwycenia klimatu danego miejsca, a nie jego walorów architektonicznych. Bardziej zależało mi na emocjach niż na samej architekturze. Chciałem, żeby w tych zdjęciach było pewne niedopowiedzenie, tajemnica. Żeby prowokowały do refleksji. Instagram zmienił też sposób fotografowania – dlatego w książce dominują zdjęcia pionowe w proporcji znanej z instagrama właśnie. Dlatego też mniej jest detali w półcieniach i cieniach. W social mediach wszystko musi być intensywne i od razu wpadające w oko. Gdybym miał robić zdjęcia tylko do książki albo na wystawy – byłyby dużo bardziej posępne i wygaszone.
Marcin Wojdak jest autorem dwóch książek. Pierwsza, “Ostatni Turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u”, poświęcona ośrodkom wczasowym z poprzedniego ustroju, ukazała się w 2022 roku. Najnowsza, “Goodbye Gierek”, miała premierę 4 czerwca 2025 roku. Obie pozycje zostały wydane przez oficynę Znak Koncept.