Telewizor w centrum, brak łazienki i meble kompletowane latami. O mieszkaniach z czasów PRL rozmawiamy z Agatą Szydłowską
Dzisiaj te meble, które były w PRL uważane za największy synonim tandety i bezguścia, czyli stoły i kredensy pseudo art déco, teraz powracają w nowoczesnych mieszkaniach – mówi Agata Szydłowska, autorka książki „Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u”.
Autor: MB
Zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Meble ładowskie czy figurki z Ćmielowa to nie był powszechny element wnętrz w czasach PRL. Dziś lubimy je fetyszyzować jako symbol tamtych lat. Pani książka pokazuje, że rzeczywistość tamtej epoki była inna.
Ta książka powstała z ciekawości - chciałam się dowiedzieć, jak mieszkania w PRL faktycznie wyglądały. Niewiele o tym można przeczytać w dostępnych opracowaniach, w których skupiano się jedynie na mieszkaniach inteligenckich, czyli zwykle estetycznie najwyższej jakości. Nie ma się co na taki stan rzeczy obrażać, bo tak często wygląda historia dizajnu – poświęca się uwagę głównie wybitnym realizacjom. Ten nurt opisywania wzornictwa wywodzi się z historii sztuki, skupia się na przykładach wyróżniających się, takich które są artystycznie interesujące i wpisują się w ważne dyskusje z danej dziedziny.
Natomiast to, co bardziej powszechne, ale nie tak satysfakcjonujące estetycznie, często jest pomijane przez badaczy. Z tego też się bierze dużo nieporozumień w samej historii dizajnu. Jeśli mówimy na przykład o wzornictwie z XX-lecia międzywojennego, to skupiamy się dziś na Bauhausie i awangardzie oraz bardzo nowoczesnych meblach. Tymczasem większość ludzi w Europie miała wtedy typowe mieszczańskie saloniki. Ważność i jakość często przyćmiewa powszechność. Ja chciałam podejść do tego tematu inaczej, spojrzeć na to co było najbardziej powszechne i popularne. Dużo w tym inspiracji socjologią i etnologią.
Okazuje się więc, że to co dziś jest naszym obiektem pożądania, niegdyś dla wielu osób było nieosiągalne.
Codzienność była inna z wielu powodów. Meble ładowskie były mało dostępne i często dość drogie. Można było je kupić w największych miastach, co wymagało kapitału społecznego, wiedzy na temat tego, gdzie co można zdobyć i świadomości, że coś jest wartościowe.
Choć mainstreamowe meble, które pojawiały się w domach, też tanie nie były. Ludzie mieli różne gusty, wielu osobom podobały się rzeczy kojarzące się z mieszczańskim wnętrzem, do którego aspirowali. Uważano, że dobrze urządzone mieszkanie powinno mieć stół na środku pokoju dziennego, wygodne krzesła, najlepiej tapicerowane, elegancki kredens, w którym można było wyeksponować zbiory kryształów czy porcelany, kotary i dużo tkanin. Taki przedwojenny mieszczański model był w PRL dość dobrze rozpowszechniony. W sytuacji, gdy ludzie mieć możliwość kupienia sobie eleganckich mebli świadczących o statusie, często na raty lub potwornie się zadłużając i kompletując zestaw latami, wybierali właśnie je.
Czyli wygrywał stary, dobry kredens.
Różne nowoczesne rozwiązania kojarzyły się z prowizorką lub biedą. Trudno było przetłumaczyć komuś, kto nie miał bardzo wyrobionych kompetencji estetycznych, że skromny stoliczek z ŁAD-u z litego drewna, który kosztuje straszne pieniądze, jest czymś bardziej wartościowym niż porządny kredens. Zwłaszcza, że kredens był przedwojenny – lub na taki wyglądał –, można było go wyeksponować. Oczywiście moda na kredensy w pewnym momencie się skończyła, później zastąpiły go przecież meblościanki w różnych formach. Co nie oznacza, że czasami propaganda nowoczesności nie trafiała na podatny grunt. Część ludzi chciała wyrzucać stare graty, stoły, i tapicerowane krzesła, by wprowadzić wersalkę, bo uważano, że taki mebel ma w domu nowoczesny człowiek. Z kolei najbardziej kompetentna, jeśli chodzi o sprawy estetyczne, inteligencja kręciła nosem na meblościanki i wersalki. Dla nich to były rzeczy byle jakie, brzydko pachnące, rozklekotane. Inteligenci mieli inne wybory – albo starocie, albo meble, które sobie sami sklecili, lub ładowskie i tym podobne propozycje. Mimo wszystko, głównym nurtem była meblościankowa nowoczesność, co było rozwiązaniem praktycznym dla mieszkańców małych mieszkań.
Przez cały okres PRL-u toczyła się walka ze spuścizną drobnomieszczańską. Później wrócił portret przodka, który chociażby kupiła żona inżyniera Karwowskiego z popularnego serialu „Czterdziestolatek”. Czy to oznacza, że mamy zaszyte pragnienie, żeby nasze mieszkania przypominało porządny, klasyczny dom?
Myślę, że dużo z tych rozwiązań, które proponowano w latach 60. i 70., po prostu się przejadło i znudziło. Już w latach 70. zaczęły powracać do łask klasyczne mieszczańskie rozwiązania i sprzęty, które wcześniej zostały niemalże zakazane – kanapy czy łóżka małżeńskie. Dość szybko zaczęto wracać do starych mebli, zdano sobie sprawę, że być może ich wyrzucanie było zbyt pochopne. Zmienia się też mieszkanie – im większe, tym więcej miejsca na te niegdysiejsze mieszczańskie sprzęty. One się okazują całkiem wygodne. Pozbawione odium domu Pani Dulskiej sprawdzone klasyki dość szybko powróciły. Sama Teresa Kuczyńska [przyp. red. autorka rubryki z poradami wnętrzarskimi w popularnym magazynie „Ty i Ja”], która w latach 60. grzmiała, że ludzie próbują mieszkać, jak niegdysiejsi mieszczanie, w latach 70. zmieniła front i namawiała, by przynieść ze strychu to, co tam schowano. Podobnie było z kanapą - meble wypoczynkowe już w latach 70. pojawiły się z powrotem, już bez opowieści, że wyjęto je z saloniku strasznych mieszczan.
Dzisiaj te meble, które były w PRL uważane za największy synonim tandety i bezguścia, czyli stoły i kredensy pseudo art déco, teraz powracają w nowoczesnych mieszkaniach. Nie myślimy już, że coś z nimi jest nie tak, bo pewne elementy klasycznego salonu są jak najbardziej aktualne. Jedyne, co przetrwało próbę czasu i się sprawdziło, to kuchnia nowoczesna. Tu nie ma powrotu do kredensów kuchennych czy mebli wolno stojących, w miejsce jednolitej zabudowy. W powrocie do tradycyjnych rozwiązań niekoniecznie chodzi o tęsknotę za dworkiem lub salonikiem, często to bardzo wygodne rozwiązania.
Jaki przedmiot najbardziej ukształtował wnętrza w czasach PRL?
Telewizor zmienił układ całego mieszkania, a także obyczaje. Mieszkania stały się telewizorocentryczne. Duży pokój, który w wielu domach był pomieszczeniem otwieranym tylko od święta, do którego wstępu nie miały dzieci, nagle zamienił się w centrum życia rodzinnego. I nawet najmłodsi zaczęli mieć do niego wstęp! Telewizor sprawił też, że inaczej zaczęto ustawiać meble. Był niemal jak ołtarzyk, na potrzeby którego tworzono wiele ozdób - dekorowano go serwetkami czy wazonikami z kwiatami.
Wokół telewizora zaczęły też orbitować sprzęty do siedzenia i oglądania telewizji, z czasem zaczęto też pod niego projektować meble, a meblościanka stała się ramą dla tego sprzętu. Warto mieć na uwadze, że jakość obrazu była inna niż teraz, wymagała gaszenia światła. Dlatego w pokoju często nic innego się nie robiło, poza oglądaniem telewizji. I w końcu telewizor zmienił też życie towarzyskie w PRL. Dopóki nie stał się rozpowszechniony, „na telewizję” przychodzili sąsiedzi, znajomi i rodzina.
Wnętrzarską ikoną PRL-u jest jednak meblościanka Kowalskich, a nie telewizor.
Teraz nam się tak wydaje przez popkulturę. Można powiedzieć, że meblościanka stała się memem, a przez nazwisko projektantów – Bogusławy i Czesława Kowalskich – stała się synonimem mebli dla każdego Polaka. Ale sami Kowalscy projektowali ją dla włókniarzy z Łodzi na konkurs na meble do małego mieszkania robotniczego. Ona nie była pomyślana jako uniwersalny segment. Później się okazało, że ta robotnicza rodzina średnio chciała mieć meblościankę i średnio ją było na nią stać.
Ostatecznie więc stała się meblem centrum – ani dla zamożnych, ani dla biednych, ani wyjątkowo wykształconych, ani niewykształconych zupełnie. Była towarem dla klasy średniej, urzędnika czy nauczycielki. Kowalscy nigdy nie łudzili się, że to będzie rozwiązanie dla wszystkich, mieli zupełnie inne wzorce. W ich własnym mieszkaniu nigdy nie stanęła. Projektanci mieszkali w starej kamienicy na poznańskich Jeżycach. Taki mebel nie był dla nich. I nie wstydzili się tego za bardzo. To pokazuje, że inteligenci mieli zupełnie inne mieszkania i też inne wzorce. Tak jak niektórzy mieszkali bardziej nowocześnie i sami się urządzali, tak wielu przedstawicieli inteligencji miało jednak bardziej tradycyjne gusta, woleli stare dobre antyki, ale w żadnym z tych mieszkań ta słynna meblościanka jednak się nie pokazywała.
Niektóre wnętrzarskie rozwiązania z PRL dobrze się przyjęły i są popularne do dziś, jak choćby otwarta kuchnia czy zyskujący popularność w latach 70. dizajn skandynawski.
Mam wrażenie, że to współczesność jęzorem wjechała w PRL. To było dla mnie dość zaskakujące, że elementy związane ze współczesnym wnętrzem, jak na przykład otwarta kuchnia, pojawiły się już w latach 70. w mieszkaniach na Ursynowie. Tam żyła głównie inteligencja, która akceptowała ówczesne awangardowe pomysły, które dziś są w głównym nurcie. Wówczas kontrowersyjne wydawało się połączenie kuchni z dużym pokojem. Podobnie jak inspiracje Skandynawią czy powrót sypialni, której wcześniej w ogóle nie było, bo w małych mieszkaniach brakowało na nią miejsca. Sypialnie wkraczają do wnętrz w latach 70., zwłaszcza w budownictwie jednorodzinnym. Wtedy wróciły też zestawy wypoczynkowe, bez których trudno sobie dziś wyobrazić mieszkanie.
Czy to oznacza, że PRL nadal urządza nam mieszkania?
Przede wszystkim chodzi o to, że wciąż mieszkamy w tych mieszkaniach. Jeśli w latach 60. problemem była ślepa kuchnia, jest nim do dziś. Tylko że na tym samym metrażu chcemy zmieścić dziś więcej sprzętów, jak choćby zmywarkę. Tak samo małe są obecnie łazienki w prlowskich blokach. Dziś trzeba jednak zdecydować, czy stanie tam prysznic czy wanna, czy będzie miejsce na pralkę.
Najbardziej wstydliwym tematem dla Polaków w PRL była łazienka. Można odnieść wrażenie, że jest tak do dziś - 14% polskich mieszkań do dziś nie ma tego podstawowego pomieszczenia.
To wstydliwy temat nie dla Polaków, ale dla polityków. Nie zajmuję się problemami współczesnego mieszkalnictwa, ale przytoczyłam w książce te dane, by pokazać, że nie wszystkie problemy czasów PRL rozwiązano. To dla mnie szokujące liczby.
Wato jednak pamiętać, że w PRL miał miejsce dość duży awans cywilizacyjny. Coraz więcej osób miało lepsze warunki do życia. I te warunki były zapewniane przede wszystkim przez nowe bloki, gdzie przesiedlano ludzi z ruder. To właśnie w starym budownictwie były największe braki, jeśli chodzi o łazienki i toalety. Z czasem coraz więcej osób przeprowadzało się do nowego budownictwa, tam już były łazienki, ale rzeczywiście nie było się czym chwalić. Dopiero od późnych lat 70. ci, których było stać na to, zaczęli stylizować łazienki, kupować kafelki z Pewexu, by pomieszczenie wyglądało tak, jak sobie zamarzyli. Wcześniej to był prawdziwy dopust boży, łazienki służyły za składziki czy pomieszczenia gospodarcze.
W nowych blokach ciągle dochodziło do awarii – to jeden z prlowskich lejtmotywów. To wiązało się z rozkuwaniem ścian. Nawet jeśli ktoś kupił sobie super kafelki, to nie oznaczało, że one długo przetrwają. Słyszałam historie o tym, jak ludzie nie wpuszczali hydraulików, by zdobytych cudem włoskich płytek nie stracić.
W książce przytacza Pani tezę, że być może rewolucja seksualna w Polsce nie przebiegła tak gwałtownie jak na Zachodzie, bo Polacy w czasach PRL gnieździli się w małych mieszkaniach.
To teza kulturoznawczyni, Justyny Jaworskiej. Mały metraż i mała dostępność mieszkań to były zdecydowanie tematy wiodące tamtej epoki. Dużo jest w kulturze popularnej i pamiętnikarskiej literaturze opowieści o tym, jak życie rodzinne było przez to utrudnione. Takim smutnym motywem braku miejsca na spotkania pary młodych zakochanych jest opowiadanie Marka Hłaski i film Aleksandra Forda pod tytułem „Ósmy dzień tygodnia”. Ta opowieść pokazuje, jak głębokim problemem egzystencjalnym jest brak własnego kąta i intymności. Słyszałam historie, głównie z lat 60., jak jedna osoba mieszkała z teściami, druga w hotelu robotniczym, byli po ślubie, mieli dzieci, ale cały czas żyli oddzielnie, czekając na mieszkanie. Są też smutne opowieści o nieudanych małżeństwach, które przez brak możliwości wyprowadzki na swoje musiały nawet po rozwodzie ze sobą mieszkać. W takiej sytuacji kobiecie było trudniej, ponieważ ówczesne prawo spychało samotną matkę na koniec kolejki za mieszkaniem. Taka kobieta musiała mieszkać z mężczyzną, z którym jej się nie układało.
Zamieszkiwanie w kilka rodzin w jednym mieszkaniu było motywem wiodącym w latach powojennych, bo zasób mieszkaniowy został znacznie uszczuplony. Trudne warunki wymagały dzielenia się tym, co było. Współzamieszkiwanie z obcymi ludźmi mogło trwać długo. Decyzja przychodziła np. w latach 50., ale ten stan mógł trwać przez wiele lat. Najprawdopodobniej w latach 70. czy 80. nie dokwaterowywano już odgórnie współlokatorów, ale nie oznaczało to, że łatwo było wyjść z takiej sytuacji. Obecnie w Polsce mamy mamy jeden z największych odsetków zagęszczenia w mieszkaniach w Europie. Mieszkania są wciąż trudno dostępne i drogie, a my nadal gnieździmy się z innymi – wynajmujemy pokoje, mieszkamy z rodzicami czy teściami. Wiele problemów wciąż jest dziś nierozwiązanych.
Dlaczego więc ta prlowska nostalgia tak mocno mebluje nam dziś mieszkania?
Można znaleźć na to pytanie wiele odpowiedzi. Jedną z nich jest poszukiwanie ciągłości, wyjątkowości, przedmiotów nieszablonowych i z historią. Pamiątki po babci to nie są rzeczy anonimowe, ale pokryte patyną. Retro jest bowiem nerwem, który wciąż powraca we współczesnej historii, nie tylko polskiej.
W późnych latach 50. czy 60 popularne był nawiązania do motywów z przełomu wieku XIX i XX. To widać na przykład w grafice książkowej - pojawiają się motywy jak rączka typograficzna czy pan z wąsem. Wydaje mi się, że starocie też mogły się wtedy dobrze kojarzyć. Wówczas retro oznaczało rzecz z końca XIX wieku czy początku XX wieku. Na Zachodzie w latach 60. zaczęła powracać secesja, która wcześniej była odsądzana od czci i wiary. W latach 70. na Zachodzie pojawia się postmodernizm, a w Polsce wraca moda na starocie. Doskonale to pokazuje, że współczesność lubi retro. W popkulturze cykle powrotów do tego, co minione dotyczą przede wszystkim kultury materialnej, która jest niemalże bezpośrednio dostępna. To nie są rzeczy, z którymi sami obcowaliśmy, ale oddalone o co najmniej jedno pokolenie – np. z czasów naszych dziadków czy rodziców.
Moda na retro to również jest temat klasowy i środowiskowy. Kilka lat temu byłam w agroturystyce na Podkarpaciu urządzonej sprzętami z PRL-u. Właściciele obiektu skupowali je z okolicznych domów. To był moment, gdy młodzi ludzie w okolicy zaczęli dziedziczyć nieruchomości po dziadkach, wyrzucali stare sprzęty i meblowali się nowocześnie. Właściciele agroturystyki, w której się zatrzymałam, kupili te babciowe meble za grosze. Dla hipsterów z dużego miasta takie odmalowane starocie mogą być atrakcyjne, dla osób, które być może mają doświadczenie awansu społecznego, będą się kojarzyć z biedą w domu dziadków, oni chcą mieszkać nowocześnie, mieć rzeczy, które świadczą o zdobytym statusie.
Rozmawiała Magda Burkiewicz.
O autorce:
Agata Szydłowska – doktora etnologii, historyczka sztuki, adiunktka na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie. Jest autorką książek „Miliard rzeczy dookoła. Agata Szydłowska rozmawia z polskimi projektantami graficznymi”, „Od solidarycy do TypoPolo. Typografia a tożsamości zbiorowe w Polsce po roku 1989” oraz współautorką (wspólnie z Marianem Misiakiem) publikacji „Paneuropa, Kometa, Hel. Szkice z historii projektowania liter w Polsce”. 30 sierpnia 2023 roku nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się jej najnowsza książka - „Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u”. Agata Szydłowska jest także kuratorką i współkuratorką kilkunastu wystaw poświęconych projektowaniu, a także współtwórczynią wieloletniego projektu „Zoepolis” poświęconego wspólnotom międzygatunkowym, obejmującego wystawy, badania artystyczne i książkę.