LABEL. Art of Living: Z wizytą u malarza Grzegorza Worpusa-Budziejewskiego
„Urządzanie wnętrz uzależnia” - mówi Grzegorz Worpus-Budziejewski, malarz, projektant, bohater pierwszego filmu z serii „LABEL. Art of Living”. Zaglądamy do jego mieszkania na warszawskim Śródmieściu, które wypełniają ikony światowego dizajnu i sztuka kolekcjonowana od lat. Rozmawiamy o tym, jak podchodzi do aranżowania przestrzeni, o początkach jego pasji do wzornictwa i ewolucji twórczej drogi.
Autor: MB
Zdjęcia: Natan Sabatowcz (foto + wideo)
Jesteś malarzem, projektantem, zajmujesz się budowaniem scenografii. Czy aranżując wnętrze swojego mieszkania myślałeś o nim jak o płótnie albo scenografii z planu filmowego?
Zdecydowanie do wnętrz podchodzę jak do płótna malarskiego. Zarówno pod względem kompozycji, jak i wartości formalnych, takich jak faktura, różnego rodzaju tkaniny czy materiały, których używam. Najważniejsze jest, by zachować proporcje, zwłaszcza przy dobieraniu mebli i dodatków. Jest to dość niespotykane podejście, ale sprawdza się w moim wydaniu. Niejeden architekt prosił mnie o pomoc w aranżacji wnętrza.
Podjąłeś się takiej współpracy?
Zdarzało mi się konsultować projekty wnętrz pod kątem doboru przedmiotów, hierarchizacji tego, która część aranżacji jest najistotniejsza. Czasami wystarczą nieduże środki, by zbudować interesującą przestrzeń, choćby za pomocą pojedynczych klasyków dizajnu czy faktur.
Nierzadko spotykam się z klientami, którzy mają jakiś budżet i konkretny plan odnośnie wnętrza. Idą do sklepu czy salonu i w zasadzie od A do Z chcą tam urządzić dom lub mieszkanie. Ja staram się wkroczyć w tym momencie z zupełnie innym podejściem i skłonić ich do tego, żeby szukać rzeczy bardzo oryginalnych, takich, które mają swoją wartość, wręcz duchową, i historię. To one, tak jak sztuka, dodają wnętrzu charakteru.
Wynajmujesz mieszkanie, więc na wiele elementów jego wystroju nie miałeś wpływu. Jak udało Ci się zhackować tę przestrzeń?
Nie jest to pierwsze mieszkanie, które wynajmuję i muszę przyznać, że bardzo dużą satysfakcję daje mi to, że mogłem każdą z tych przestrzeni odmienić. To w jakiś sposób nawet uzależnia. Każde wnętrze ma swoje mocne i trochę słabsze strony. Akurat w przypadku tego mieszkania na plus była lokalizacja. Choć nieduży to jednak balkon, mnóstwo światła i przede wszystkim przestronna, otwarta przestrzeń, którą można było podzielić na strefy. Mieszkam sam, więc część dzienna miała stworzyć aurę przyjazną dla gości. Oprócz tego ważne było dla mnie zaaranżowanie bardziej prywatnej strefy, miejsca na kącik muzyczny, bardzo skromnej część kuchennej i miejsca na stolik jadalniany. Nie urządzam obiadów czy kolacji, dlatego więcej miejsca na jadalnię nie potrzebuję.
Kiedy trafiłem do tego mieszkania, wyglądało ono trochę jak kancelaria prawnicza – na podłodze zastałem niebieskie dywany, a ściany pomalowane były na żółto. Od razu wiedziałem, że dojdzie do zmian i uprzedziłem o tym właściciela. Na początku go to stresowało, ale po bardzo szybkiej rearanżacji wnętrza był mile zaskoczony. Za każdym razem, gdy robię metamorfozę wynajmowanego mieszkania, właściciele są zadowoleni ze zmian.
W swoim mieszkaniu zgromadziłeś sporą kolekcję klasyków dizajnu. Kiedy zainteresowałeś się wzornictwem?
Wzornictwem interesowałem się od zawsze. Wniosły to z pewnością edukacja i rodzina artystyczna, z której się wywodzę. Drugim impulsem była możliwość posiadania tego, co wcześniej wydawało się odległe. Nagle kolekcjonowanie dizajnu stało się przyjemnością i pasją, historią, którą mogę cały czas zgłębiać. Bardzo dużą satysfakcję daje mi też sieć kontaktów z osobami, które handlują takimi przedmiotami, odwiedzam branżowe targi, przeglądam strony internetowe, które zajmują się sprzedażą klasycznego wzornictwa.
To środowisko w Warszawie jest dosyć zawężone. Wiem do kogo się zgłosić po szkło, kto się zajmuje sprowadzaniem foteli, kto poluje na konkretne modele lamp we Włoszech, a kto może sprowadzić coś ciekawego z Belgii czy Niemiec. Ta sieć kontaktów i moja wiedza ciągle się rozwijają.
Twoje mieszkanie mogłoby posłużyć jako lekcja historii dizajnu. Masz u siebie takie klasyki jak fotele Ekstrem Stokke i Wassily, podłogową lampę Chiara czy krzesło Zig-Zag. Co z nowszych projektów udało Ci się włączyć do wnętrza?
Kluczowym elementem wnętrza jest kanapa polskiej marki Noti, zaprojektowana przez Piotra Kuchcińskiego. Ten mebel był moim must-have w tej aranżacji, gdyż łączy on całą kompozycję i dzięki niemu udało mi się uniknąć efektu składowiska. Myśląc o tej kompozycji jak o obrazie, potrzebny był wspólny, większy element, minimalistyczny, a zarazem scalający wnętrze. I to właśnie ta kanapa harmonizuje przestrzeń i definiuje strefę wypoczynku. Współczesne są też niektóre dodatki, ale staram się raczej stawiać na starsze przedmioty.
Zbierasz nie tylko dizajn, ale i sztukę. Oprócz własnych obrazów, masz w domu także prace wielu uznanych artystów. W jaki sposób je dobierasz?
Uważam, że sztuka dodaje wnętrzu duszy. Początkowo skupiłem się na twórczości kobiet, ale z czasem uznałem, że to za mało. Moja kolekcja była po części budowana przez rodzinę, mam tu na myśli kilka przestrzennych prac mojego taty, Wiesława Budziejewskiego oraz tę, którą wykonał wspólnie z Hanną Cywińską (Zawa & Worpus). A cała reszta to dobór prac sentymentalnych, takich które miały dla mnie szczególną wartość. Wśród nich są m.in. dzieła Teresy Pągowskiej, profesor malarstwa mojego taty, Henryka Stażewskiego, Natalii LL, Magdaleny Abakanowicz, którą miałem szczęście poznać na studiach podczas charytatywnego kiermaszu. W swojej kolekcji mam też prace Wilhelma Sasnala, Victora Vasarelyego czy Wassilego Kandinskiego.
Pochodzisz z artystycznej rodziny. To pomogło Ci wybrać życiową drogę?
Mama, Zofia Worpus-Budziejewska zajmuje się tkaniną artystyczną i projektowaniem graficznym, tata maluje, rzeźbi, tworzy grafikę, wykładał też w średniej szkole plastycznej w Łodzi oraz w Studium Technik Filmowych, Teatralnych i Telewizyjnych elementy scenografii, co dało mi wiele umiejętności w tym obszarze. Miałem zresztą okazję uczyć się u niego przez rok i to było dość krepujące dla nas obu, ale tata zyskał przez to u mnie dodatkowy autorytet. Mój warsztat to zdecydowanie jego zasługa. Rodzice odbiegali mnie jednak od myśli o tym, abym został artystą. Wręcz zachęcali do tego, żebym zajął się marketingiem, zarządzaniem i poszedł zupełnie inną drogą. Ale wybór był prosty, zaczęło się już w gimnazjum, potem było liceum plastyczne. W tamtym czasie parałem się też innymi zajęciami – pracowałem w gastronomii, miałem epizod w wytwórni filmowej Semafor, co ciekawe, dostaliśmy w tamtym czasie Oscara za film animowany „Piotruś i Wilk”. To był dość fajny początek w tej branży, jak na zamiatanie na planie filmowym.
Uczelnia artystyczna to spore koszty, nie mogliśmy sobie więc pozwolić w domu na szaleństwa. Aspiracje artystyczne i myśl o takim życiu były wówczas dla mnie dość kłopotliwe. W latach mojego dzieciństwa był wzloty i upadki, jeśli chodzi o nasz status finansowy. Nigdy nam niczego nie brakowało, ale fantastycznie też nie było. Zawsze byłem więc szykowany na to, by mieć jakąś asekurację i łapać dodatkowe umiejętności, które mogłyby mi pozwolić na to, żeby się utrzymać i radzić sobie w życiu. Nie żałuję tego, bo choćby praca w gastronomii pozwoliła mi obcować z ludźmi, dała możliwość nawiązywania kontaktów i wyzwoliła u mnie dużą bezpośredniość.
Ale i tak obrałeś artystyczną ścieżkę edukacji.
Finalnie skończyłem na kierunku „Sztuki Wizualne” na łódzkiej ASP. Super było to, że pracownie na uczelni były interdyscyplinarne. To był jedyny kierunek na akademii, gdzie zarówno malarstwo, jak i rzeźba czy grafika na początku studiów były traktowane na równi. Dopiero z czasem musiałem wybrać pracownię, w której chciałem się rozwijać. Miałem też dużo merytorycznych przedmiotów, np. dotyczących marketingu czy rynku sztuki, rozwijano też w nas pedagogiczne umiejętności.
Zanim zająłeś się malarstwem po drodze był jeszcze modeling i własny startup. Co zdecydowało, że skupiłeś się na malowaniu?
Modeling to był epizod podczas wakacji w Londynie - z łapanki na ulicy trafiłem na sesję zdjęciową i wybiegi. Startup był z kolei kontynuacją tego, czego nauczyłem się w gastronomii. Zupełnym przypadkiem poznałem osobę, która szukała partnera biznesowego do projektu z tej branży. To było ciekawe doświadczenie, oderwane od mojej edukacji artystycznej, poczułem się, jakbym znów był na studiach. Praca w zespole, w którym są głównie programiści i ludzie związani z biznesem, dała mi drugą młodość i wiele energii do działania. Startup nie wypalił, bo mieliśmy za małe fundusze, ale dużo mnie nauczył, zwłaszcza pod kątem strategii sprzedaży, komunikacji z klientami i wchodzenia na rynek, co przydaje mi się do dziś. Jednocześnie był to etap, kiedy wystawiałem w restauracjach swoje obrazy, zdarzało mi się je sprzedawać w ten sposób. Miałem już grupę odbiorców swoich prac. Przez kilka lat mogłem obserwować, jak ludzie patrzą na to, co robię. Już wtedy bawiłem się wnętrzem, bo robiłem aranżacje do moich wystaw. To nauczyło mnie, jak ważna jest przestrzeń, w której prezentuje się sztukę. W tym okresie pomieszkiwałem już w Warszawie. Podczas jednego z takich pobytów spontanicznie wziąłem udział w targach sztuki i sprzedałem kilkanaście obrazów przez weekend! To bardzo mnie zaskoczyło i uświadomiło mi, że mogę robić to, co lubię. Wróciłem więc do korzeni, tego co kręciło mnie na studiach. Nie marzyłem nawet że będę malowaniem zarabiać na życie, a okazało się, że stało się to codziennością.
Jesteś znany z prac przedstawiających kolorystyczne gradienty i geometryczne abstrakcje. W jaki sposób ewoluowały Twoje prace?
Formy geometryczne to pokłosie tego, co robiłem na studiach – łódzka ASP w dużym stopniu opiera się na estetyce zbliżonej do twórczości Katarzyny Kobro czy Władysława Strzemińskiego, mówi się, że to bardzo „graficzna” uczelnia. To był punkt wyjścia dla moich starszych prac. Na studiach malowałem jednak dużo obrazów hiperrealistycznych, niepodobnych do tego, co robię teraz. Ale paradoksalnie moje gradienty to hieprrealistyczne przedstawienia fragmentów nieba – wschodów i zachodów słońca z różnych szerokości geograficznych. Pozbawiłem je zbędnych elementów, by mogły stać się punktem medytacyjnym dla odbiorców. Podstawą graficznych obrazów były natomiast prace sprzed lat, jeszcze ze studiów.
Nad czym teraz pracujesz?
Chcę wejść w formy bardziej przestrzenne. Cały czas zastanawiam się też, czy obraz musi mieścić się w prostokątnej ramie. Może czas to zmienić? Złośliwcy mówią, że moje płótna są wnętrzarskie, ale mi to w ogóle nie przeszkadza. Malując obraz od razu myślę, jak będzie się on prezentował w przestrzeni, co nie oznacza, że robię rzeczy dekoracyjne. Moje prace oczywiście mają też taką wartość, ale przede wszystkim chcę, by wywoływały miłe odczucia, a nie mówiły o ważnych społecznych kwestiach – takie tematy podejmowałem już na studiach.
Zastanawiam się też nad stworzeniem swojej własnej marki. Chciałbym powiązać działania mojej mamy, czyli tkaninę artystyczną i twórczość taty w rodzinnym brandzie Worpus Home. To byłyby przedmioty produkowane w małej skali i przez to unikatowe.
Rozmawiała Magda Burkiewicz.
„LABEL. Art of Living” to cykl filmów prezentujący wizyty w ciekawych wnętrzach – domach, mieszkaniach, pracowniach artystów i projektantów. Opowiadamy historię miejsc oraz osób, które w nich żyją i tworzą. Pokazujemy piękne przedmioty, sprytne rozwiązania wnętrzarskie, podglądamy proces twórczy. Serię filmów może oglądać na naszej stronie internetowej, kanale na YouTube oraz na profilach na Instagramie oraz Facebooku.