LABEL. Art of Living: Z wizytą u rzeźbiarza Marka Bimera
„Lubię jak wszystko się patynuje, jak betonowa podłoga pęka i się niszczy (...). Lubię, jak wyrabia się skóra na kanapie, a drewno na stole się wyciera. To też dotyczy mojej sztuki, bo moje rzeźby rdzewieją i z czasem pokrywają się patyną” - mówi Marek Bimer, rzeźbiarz, projektant i grafik. W drugim odcinku filmów z serii „LABEL. Art of Living” odwiedzamy Bimer House Gallery - dom, pracownię i galerię artysty, która mieści się na warszawskiej Sadybie. Rozmawiamy o tym, jak zmieniło się wnętrze, o zgromadzonej w nim sztuce, przedmiotach sentymentalnych i twórczości Marka Bimera.
Autor: MB
Zdjęcia: Natan Sabatowcz (foto + wideo)
Bimer House Gallery to jednocześnie Twój dom, pracownia i galeria. Wielu artystów nie chce łączyć tych funkcji pod jednym dachem. Nie masz czasem pokusy, by oddzielić pracę od przestrzeni prywatnej?
Nie mam czasu uciekać, pracuję tu gdzie mieszkam. Nie wiem, czy jestem pracoholikiem, powiedziałbym raczej, że jestem na musiku – ja po prostu muszę pracować. Musze, bo chcę, bo mnie ciągle coś kręci i korci. Po prostu każdą wolną chwilę poświęcam tworzeniu. Nie mam absolutnie tego problemu, że muszę wyjść z domu, żeby znaleźć gdzieś spokój, ciszę i koncentrację. To wynika też z tego, że mieszkam sam i nie muszę przed niczym uciekać - od krzyczących dzieci, żony czy innych okoliczności, które mogłyby mnie rozpraszać. W miejscu, które stworzyłem, tak jak chciałem, znajduję optymalne warunki do skupienia i koncentracji. Ale rozumiem tych, którzy nie mają takich możliwości i pracują poza domem.
Twój dom i pracownia znajdują się na warszawskie Sadybie. To nie jest zwyczajny budynek jednorodzinny. Co się w nim wcześniej znajdowało?
Pierwotnie ten obiekt powstał jako magazyn, ale jego losów nie znam. Później właściciel przekształcił budynek w mieszkanie i w takim stanie go kupiłem. Gdy trafiłem tu po raz pierwszy, miejsce wyglądało zupełnie inaczej. W głównej części, która ma 180 m2 powierzchni, było aż osiem pokoi. Od razu wiedziałem, że finalnie będzie to jedna otwarta przestrzeń. Wszystko, co dotyczy wnętrza, robiłem sam, z częścią zewnętrzną pomagał mi mój przyjaciel, wybitny architekt Andrzej Wyszyński.
Jaki był Twój pomysł na wnętrze?
Na swoim koncie mam kilka nieruchomości, które zaprojektowałem dla mojej rodziny i w których mieszkaliśmy. Tu zrealizowałem marzenia, które chodziły za mną od zawsze. W projektowanych przeze mnie przestrzeniach idea fix zawsze polegała na tym, żeby główną część dzienną otwierać, aby było tam jak najbardziej przestronnie. Natomiast takich warunków jak tu, do tej pory nie miałem. To mnie najbardziej korciło, gdy znalazłem to miejsce.
Co oprócz otwartej przestrzeni dziennej było dla Ciebie ważne w tym wnętrzu?
Moje potrzeby wynikały z doświadczeń, które zdobyłem przy poprzednich realizacjach. Cenna była też praktyka, którą dała mi praca przy usługowym projektowaniu wnętrz. Wiedziałem też po prostu, czego potrzebuje moja rodzina, w jakich warunkach chcemy żyć. Poza podstawowym założeniem, czyli otwarciem części dziennej i łączeniem funkcji mieszkania, pracowni, do której później doszła galeria, chciałem po prostu stworzyć miejsce do życia. Również dla moich psów, buldogów francuskich, Django i Jjaby. Ten ten dom w dużej mierze jest zaprojektowany tak, żeby zwierzęta nie przeszkadzały albo nie frustrowały, tym że coś niszczą. Lubię jak wszystko się patynuje, jak betonowa podłoga pęka i się niszczy, a psy w tym fantastycznie pomagają. Lubię, jak wyrabia się skóra na kanapie, a drewno na stole się wyciera. To też dotyczy mojej sztuki, bo moje rzeźby rdzewieją i z czasem pokrywają się patyną. Życie dookoła i otaczające nas warunki mają wpływ na to, co robimy i na okoliczności w jakich przebywamy i nie należy się przed tym bronić, bo natura pomaga w tym w sposób wartościowy.
Czy jest jakieś miejsce w domu, w którym spędzasz najwięcej czasu?
Przy głównym stole jadalnianym. To moje podstawowe miejsce pracy, których mam w domu kilka. One różnią się od siebie bałaganem, który wytwarzam. Tu pracuję najczyściej – rysuję, tworzę prototypy i rzeźby, które mogę robić w sposób nieinwazyjny. Drugie miejsce w przestrzeni dziennej służy już do bardziej brudnej pracy. Jest jeszcze moja nora na dole, pracownia, w której eksperymentuję i mogę sobie pozwolić na wszystko - tam brudzę i smrodzę na maksa.
Tworzysz rzeźby i świetlne obiekty na pograniczu lamp i instalacji artystycznych. Jak zaaranżowałeś je w tym wnętrzu?
Ten dom to szczególne miejsce, mój showroom i wizytówka, dlatego dużo tu moich świetlnych obiektów. Z punktu widzenia wnętrzarskiego, zdecydowanie za dużo. Wszystkie moje świecące prace są dominujące, czasem przytłaczają całą aranżację. W niektórych miejscach, gdzie są obecne, stanowią one bazę, wokół której wszystko się kręci. To nie są obiekty obojętne, które mogą uzupełnić jakiś wyjątkowo rozbuchany projekt architektoniczny, raczej stanowią punkt wyjściowy. Gdyby ta przestrzeń była tylko mieszkaniem, moich lamp byłoby tu znacznie mniej.
Jaką rolę Twoim zdaniem odgrywa światło we wnętrzu?
Światło to jest najważniejsza rzecz we wnętrzu. Mam tu różne źródła światła poza moimi obiektami - oświetlenie techniczne o stałej barwie i natężeniu czy oprawy muzealne, które oświetlają sztukę eksponowaną na ścianach. Natomiast obiekty przeze mnie zaprojektowane, poza spełnianą funkcją, dają światło raczej nastrojowe. Tak jak lampy, które wiszą nad stołem jadalnianym – rozświetlają blat i rzucają piękną, klimatyczną poświatę.
Kiedy swoje rzeźby zacząłeś wypełniać światłem?
To był przypadek. Miałem w mojej twórczości fazę, w której głównie tworzyłem obiekty z żywicy. Kiedyś zrobiłem rzeźbę pustą w środku, która stała w różnych miejscach. Pewnego razu dostrzegłem, jak przechodzi przez nią światło, jak ono odkrywa jej fakturę, strukturę i zachwyciłem się tym. Pomyślałem: dlaczego moje obiekty nie mają mieć swojego wewnętrznego światła? Rzeźba to dla dla mnie szczególna forma twórczości, która współpracuje z naturą. Rzeźba rzuca cień, pada na nią światło, zachowuje się inaczej w zależności od okoliczności, po prostu żyje! Dlatego ze wszystkich sztuk najbardziej ją cenię. Moje świetlne obiekty nawet, gdy nie świecą, zachowują własną formę i są po prostu rzeźbami, w których dodatkowym walorem jest to, że mogą być przedmiotem użytkowym.
Moją uwagę zwróciła duża rzeźba, stojąca na środku przestrzeni dziennej. Co to za obiekt?
Pochodzi z cyklu rzeźb, który nazwałem „Przybysze”. To pierwsza z nich. Jest syntezą formy, która w swojej genezie ma przypominać człowieka, ale sprowadzona jest do minimum. I przez to trochę odszedłem od form przedstawiających. W tej serii rzeźb szukam „nieznanego”, dlatego obiekty nazywam przybyszami – nie wiemy skąd przychodzą, jak wyglądają, a te prace to moje o nich wyobrażenie.
Oprócz własnych prac zebrałeś w domu też dzieła innych artystów.
Mam w domu dużo sztuki, którą zgromadziliśmy razem z moją zmarłą żoną, Anną Bimer. Najważniejsze są i zawsze będą dla mnie oczywiście jej prace. Jest ich tu dużo, czasem je zmieniam, ale są też takie, z którymi muszę być na co dzień. Największy sentymentalny ładunek ma dla mnie jej rzeźbiony portret autorstwa Barbary Zbrożyny, który towarzyszy mi zawsze. Dzięki niemu ona jest tutaj obecna i ogarnia cała tę przestrzeń.
Lubię też obcować z twórczością mojego bardzo bliskiego przyjaciela, Michała Slezkina. Mam kilka obrazów z jego cyklu „Rytmy”, który najbardziej lubię w jego dorobku. Istotną i sporą część ekspozycji stanowią też prace mojej mamy, Zofii Wolskiej, która również była rzeźbiarką.
W domu zgromadziłeś też wiele przykładów dobrego dizajnu. Jak narodziła się Twoja pasja do wzornictwa?
Lubię otaczać się pięknymi przedmiotami i bardzo to doceniam. Fascynuje mnie moda, jestem absolutnie zwariowany na punkcie dizajnu samochodowego i wzornictwa przemysłowego. Ale tym, co mnie najbardziej kręci, z czym osobiście mam do czynienia, to są meble. Bardzo mnie to interesuje, może trochę się na tym znam. Często w wolnych chwilach zaglądam w różne moje tajne miejsca w internecie, w których można znaleźć prawdziwe rodzynki. Udało mi się tu zgromadzić kilka cennych obiektów.
Są też takie, które sam zaprojektowałeś lub przerobiłeś.
Tuż obok sofy stoi zwykła ławka gimnastyczna, której po prostu uciąłem nogi, nie służy już do wykonywania ćwiczeń, ale jest siedziskiem, dosyć niewygodnym, ale ładnym. Wszystkie stoły, które są w tym domu, są mojego autorstwa. Z nimi łatwo mi idzie. Szczególnym projektem, jest stolik kawowy. Kiedyś był stołem wewnętrznym jadalnianym, potem przez jakieś 15 lat stał na zewnątrz i znów poddał się temu, co uwielbiam, czyli wpływowi natury. Mebel z czasem powyginał się i popękał, a gdy zdobył już strukturę, fakturę i odpowiedni poziom zniszczenia, znów dostał szansę zaistnienia we wnętrzu. Obciąłem mu nogi i zamieniłem w stolik kawowy.
A jak w tym wnętrzu znalazła się stara szafka chlebowa?
To rzecz sentymentalna, która idzie ze mną przez wszystkie mieszkania, w których mieszkałem przez ostatnich trzydzieści kilka lat. Ponieważ zawsze jest ze mną i nawet jeśli tutaj średnio pasuje, jest obiektem z gatunku sentymentalnych i nigdy się jej nie pozbędę. Sądzę jednak, że całkiem tu pasuje, a buty mieszkają w niej z największą radością.
Czy jest taki moment, w którym możesz powiedzieć, że we wnętrzu czujesz się jak w domu?
Chyba od początku, ponieważ wszystkie miejsca, w których mieszkałem, tworzyłem dla siebie i mojej rodziny, więc to nie było trudne. Jak coś robisz na miarę i pod swoje wszystkie potrzeby, bezkompromisowo realizując własne pomysły, to potem oczywiście wychodzą jakieś błędy, ale jest ich mało. A im więcej doświadczenia i prób, tym kolejne wnętrza robione w systemie dla siebie, będą miały tych wpadek mniej. W tym domu trudno mi wskazać, co chciałbym zmienić lub poprawić.
Rozmawiała Magda Burkiewicz.
Więcej o twórczości Marka Bimera przeczytacie w artykule "Światłoczułość" w ostatnim numerze LABELa „Przestrzenie, które sprzyjają kreatywności. Z wizytą w domach twórczych osób”.