LABEL. Art of Living: W stuletnim domu w Milanówku. Z wizytą u ceramiczki Oli Nadolny
„Nie chcieliśmy z tego domu zrobić jakiegoś sztucznego tworu czy przebierańca. Bardziej zależało nam na tym, żeby zedrzeć warstwy, które się tutaj pojawiły przez ostatnie 40 lat” - tak o swoim domu w podwarszawskim Milanówku opowiada Ola Nadolny, bohaterka kolejnego filmu z cyklu „LABEL. Art of Living”.
Autor: MB
Zdjęcia: Szymon Skuczyński (wnętrza), Kinga Hołub/Observatorium (portrety)
Gdzie nas zaprosiłaś?
Jesteśmy w Milanówku pod Warszawą, to dawne letnisko stolicy, pełne starych domów i drzew, klimatu przemijania, trochę zanurzenia w historii, trochę bycia blisko natury. Dom, w którym mieszkam, jest z 1913 roku, więc jest też częścią historii, w której się znajdujemy. Lubię mówić, że to on nas znalazł, a nie odwrotnie. Informacja o tym, że jest na sprzedaż nigdy nie wyszła na rynek. I tak naprawdę my nie planowaliśmy wtedy zakupu domu. Przyszliśmy tutaj kilka razy i po prostu zakochaliśmy się w tym miejscu. Choć na początku było w tym domu dużo naleciałości i warstw, które trochę ukrywały jego prawdziwy charakter.
Zawsze chciałaś mieszkać w domu?
Wychowywałam się w domku jednorodzinnym i dla mnie to było pewnym celem, żeby kiedyś móc realizować swoje życie w większych przestrzeniach. Dom daje mi poczucie łączności z naturą, które dla mnie osobiście jest bardzo ważne. Lubię to, że ta przestrzeń nie zaczyna się i nie kończy na drzwiach i balkonie. I że mogę w tym domu rozwijać swoje pasje oraz funkcjonować trochę poza schematami i zwykłą codziennością.
Jak wyglądał proces oswajania i udomawiania tego wnętrza?
Jeszcze mieszkając w Krakowie, przez kilka lat projektowałam wnętrza. Kiedy stwierdziliśmy z mężem, że będziemy kupować ten dom, pojawiło się kilka pomysłów, co chcemy zmienić, ale też od razu wiedzieliśmy, co chcemy zostawić. Mówię w liczbie mnogiej, bo mój mąż też był bardzo zaangażowany w tworzenie tego miejsca. Mamy bardzo spójny gust, co nas zawsze łączyło. Wyszukujemy podobne rzeczy, podobne rzeczy nam się podobają, więc wiedzieliśmy w którą stronę chcemy podążać. Nie chcieliśmy z tego domu zrobić jakiegoś sztucznego tworu czy przebierańca. Bardziej zależało nam na tym, żeby zedrzeć warstwy, które się tutaj pojawiły przez ostatnie 30-40 lat. Wszystko po to, by dotrzeć do sedna, które jest sensem zakupu ponad stuletniej nieruchomości. Do takich miejsc trzeba podchodzić z szacunkiem.
Jaki był pomysł na wnętrze?
Od samego początku wiedziałam, że chcemy zrobić bazę, która będzie bardzo neutralna. Projektując wnętrza dla innych, nauczyłam się, że fundament projektu powinien znieść późniejsze ewentualne modyfikacje. Zależało mi też na tym, żeby okładziny podłogowe, chociażby płytki czy drewno, które jest na podłodze w salonie, były z materiałów jak najbardziej neutralnych, ale przy tym zbliżone w charakterze do tego, jak wykończenie mogło tu wyglądać kiedyś.
Z jednej strony nie chciałam tworzyć tu skansenu, ale wnętrze miało być na tyle neutralne, żeby zniosło też późniejsze zmiany i eklektyzm, który się w naszym życiu ciągle pojawia. Nie chcieliśmy na pewno, żeby było zbyt poważnie, zimno i surowo, bo mamy dwie córy i psa. To wnętrze żyje, więc jest dobrą bazą dla naszej codzienności.
Co z oryginalnych detali udało się zachować?
Udało nam się uratować schody, które były od samego początku punktem zaczepienia. Ponad 100 lat temu, gdy powstał ten dom, projektowało się duże klatki schodowe i bardzo zależało nam, żeby te proporcje zachować. Schody są typowo milanowskie, czyli mają barani róg na samym końcu balustrady, charakterystyczny dla lokalnej ciesielki. Dla mnie to miejsce jest duszą naszego domu.
Ono powoduje, że ten dom oddycha, bo pozostałe pomieszczenia nie są duże.
Stare są również tak zwane białe podłogi. Teoretycznie moglibyśmy na nich położyć na przykład parkiet, ale chcieliśmy zachować surowość starych desek. One są dość szerokie, sposób ich ułożenia jest też bardzo vintage i wydaje mi się, że fajnie uzupełniają to, co mamy w salonie.
Masz w domu sporo ciekawych znalezisk vintage. Gdzie je wyszukujesz?
Jeżdżę czasem po pchlich targach na zachodzie Polski, skąd pochodzę. Są tam starocie sprowadzane ze Szwecji czy antyki z niemieckich wystawek. Można znaleźć prawdziwe perełki, które z racji tego, że mają już swój wiek, są często zużyte i spatynowane i ja to bardzo lubię w tych meblach. Dla mnie one nie muszą być idealne, bo jako historyczka lubię rzeczy z przeszłością. Cenię ich naturalną patynę i ślady ludzkiego życia.
Z których znalezisk jesteś najbardziej dumna?
Szczególne znaczenie ma dla mnie regał Bodafoss, który jest w salonie. To klasyk dizajnu, który przywiozłam spod Zielonej Góry. W gabinecie mam też tekowe biurko i leżankę, która wygląda, jakby była wymierzona do tego pomieszczenia, a to zupełny przypadek. Krzesła to oczywiście model „Cesca” projektu Marcela Breuera, taki klasyk modernistycznego wzornictwa. Kupiliśmy je dawno temu na targu starości, pamiętam, że byłam temu przeciwna, a teraz są to jedne z wygodniejszych mebli, które mamy w domu. Wierzę, że meble, które do nas trafiają, kontynuują z nami swoją historię, nie próbujemy ich zmieniać, tylko staramy się wprowadzić je do naszego świata i tworzyć coś własnego.
Ale jakieś nowsze meble też tu są?
Mamy w salonie dwie sofy, które wyglądają na skandynawskie egzemplarze vintage, a nie jest to do końca prawda. Wyprodukowała je firma Sofa Company. Przekonało mnie do nich pieczołowite wykonanie i sposób łączenia nóżek, obszycia skóry. Tego nie spotyka w meblach z popularnych sieciówek.
W Twoim domu dominuje skandynawskim eklektyzm, kuchnia z kolei jest bardzo klasyczna.
Od samego początku wiedziałam, że chcę stworzyć kuchnię, która będzie uniwersalna i dość klasyczna, ale jednocześnie trochę charakterna. Zdecydowaliśmy z mężem, że nie będziemy robić górnych szafek, co spotkało się z dużym znakiem zapytania wśród wielu osób. Wtedy pojawił się pomysł na ścianę, która przyciągnie wzrok. Pokryła ją tapeta wyprodukowana przez firmę z Transylwanii. Jako studenci dużo z mężem podróżowaliśmy po Rumunii z plecakami, stąd sentyment do tego kraju. Z drugiej strony mamy w tym wnętrzu też klasyczną kamionkę Winkelmanasa na podłodze, która równie dobrze mogłaby być w tym domu od zawsze.
W tym twórczym wnętrzu nie brakuje też sztuki. Jakie prace znalazły się Waszej domowej galerii?
W galerii w salonie wisi grafika przedstawiająca kościół, w którym braliśmy ślub z moim mężem, mamy też wczesne plakaty Malwiny Konopackiej dla Chaty Wędrowca czy duży obraz Doroty Jędrusik. Tę ostatnią pracę mój mąż kupił na drugą rocznicę ślubu i okazało się, że autorka również kończyła ceramikę we Wrocławiu. Coś jest w tym obrazie, co przyciągało mnie już lata temu, zanim sama stałam się ceramiczką. W galerii wiszą także infantki przywiezione z Hiszpanii i XVII-wieczna płytka z Holandii. To miks wszystkiego, ale każda z tych prac niesie jakąś treść i jest dla nas ważna. W gabinecie z kolei stoi rzeźba autorstwa Marty Cierluk i popiersie, które sama zrobiłam. W jednym z korytarzy znajdują się zaś ceramiczne pieski Janiny Myronovej, którą miałam przyjemność poznać podczas zajęć.
A co kryje gablotka w salonie?
Ceramikę zbieram od około 6 lat. Najbardziej fascynują mnie dawne europejskie fabryki i manufaktury. Jest w tej kolekcji sporo skandynawskich skorupek, jak Arabia Finland, Rörstrand czy Royal Copenhagen. Dużo brandów, które znamy, ale które częściowo są zapomniane i straciły swoją grupę odbiorców. To jest bardzo fajny przegląd tego, jak kiedyś myślano o ceramice w Europie - które kierunki były bardziej odważnymi, jak na przykład kamionka, która potrafi być bardzo surowa w porównaniu do porcelany, a przy tym delikatna. Każde z tych naczyń zostało przeze mnie wygrzebane na pchlim targu. Niektóre udało się kupić w zestawach. My na co dzień używamy tych naczyń. Nie chcę tylko zbierać rzeczy, ale żeby te przedmioty z nami były i żyły, by funkcjonowały w naszym życiu.
Są tam też woje prace?
Jest ich dużo w różnych miejscach w domu. W samej gablotce mamy ciekawą rzecz - naczynie robione techniką horsehair, czyli wypalane w 950 stopniach C w piecu, najczęściej opalanym gazem. Po wyciągnięciu z pieca stawia się je na podwyższeniu i przyczepia do niego końskie włosy. Białko, które jest we włosach, wtapia się w czerep i tworzą się takie niestandardowe wzory, które zostają na zawsze. W gablotce jest też kilka próbek z lokalnej gliny, którą dostałam od mojego teścia. To typowa czerwona glina z dużą ilością żelaza, więc sprawdzam, ile wytrzyma w piecu, na jaką temperaturę można ją wypalić.
Wasz dom nie kończy się na murach. W ogrodzie stoi bardzo ciekawa konstrukcja.
Pomysł na szklarnię narodził się wiele lat temu, na długo zanim wiedziałam, że będziemy mieszkać w domu, i do tego na Mazowszu. Pamiętam, że jeszcze będąc w Krakowie, znalazłam w internecie historię pewnej Dunki, która ze szklarni w swoim brzozowym zagajniku zrobiła miejsce spotkań. To była dużo mniejsza konstrukcja, ale pozwoliła mi dostrzec, że można taką przestrzeń wykorzystać w zupełnie inny sposób. A że ja lubię takie odważne decyzje, więc zdecydowaliśmy się z mężem tę szklarnię postawić. To jest miejsce, w którym pracuję twórczo, rozwijam koncepcje lub projektuję. Wtedy nie muszę tego robić w pracowni, która kojarzy mi się już tylko z lepieniem. Po godzinach mojej pracy podnajmuję ją czasem na wegańskie uczty. Sama prowadzę tam warsztaty ceramiczne. Nasza szklarnia ma charakterystyczną energię, jest posadowiona pomiędzy starymi drzewami, więc daje dodatkowe poczucie połączenia z naturą. Uwielbiam jesienią napalić sobie w kozie, która tam jest, i pracować wśród mokrych, pachnących liści, które leżą dookoła.
Widać, że projektowanie wnętrz sprawia Ci duża frajdę. Czemu odeszłaś z tego zawodu?
Nie zajmuję się tym już od kilku lat. Z jednej strony, dlatego że zostałam mamą dwójki dzieci. Z drugiej strony, trochę byłam już zmęczona, może wypalona tą pracą. Czułam, że chciałabym robić coś bardziej niezależnego, bardziej dla siebie. Wtedy przypomniałam sobie o ceramice. Jako dziecko przez wiele lat chodziłam do pracowni przyjaciół moich rodziców, którzy są ceramikami, ale nigdy nie sądziłam, że to może być moja zawodowa ścieżka. Kiedy już się tutaj przeprowadziliśmy kupiłam pierwszą paczkę gliny i zaczęłam sobie przypominać materiał. Przez ostatnie kilka lat wiele rzeczy się wydarzyło - skończyłam szkołę ceramiczną, zrobiłam dyplom, mam swoją pracownię i działam już z autorską marką Wolno oraz ze swoim podejściem do ceramiki.
Co Cię w ceramice zafascynowało?
Ceramika to jest niezwykły materiał, bo ona bardzo dopasowuje się do twórcy. Jest zmienna, ma kilka momentów kruchości, więc jest też trochę o życiu. Bywa za mokra albo za sucha. Trzeba cały czas sprawdzać, jak ten materiał się zachowuje. Fascynujący jest proces jego zmienności, obserwowania tego, jaki mamy wpływ na niego. To, że nasze palce coś zmieniają, że nasz oddech wysusza glinę.
Dla mnie ceramika jest też o uziemianiu przez dłonie, czyli o łączności z naturą, z materiałem, który jest bardzo pierwotnym, bardzo historycznym, co dla mnie też jest istotne. Koło garncarskie to jest technika, w której tworzę. Z jednej strony, daje mi określone ramy, w których się poruszam, z drugiej strony, jest tam dużo wolności. Mam wrażenie, że moja ceramika i jej nazwa nie jest przypadkowa, bo ona jest rzeczywiście o poszukiwaniu wolności, balansu między swobodą twórczą i pracą z pewnymi ideami, trochę dla siebie. Ale oczywiście także o tworzeniu dla innych, więc staram się te dwa podejścia łączyć, balansować między nimi.
Zobacz także:
- Wolno Ceramika
- LABEL. Art of Living: Z wizytą u malarza Grzegorza Worpusa-Budziejewskiego
- LABEL. Art of Living: Z wizytą u rzeźbiarza Marka Bimera
- LABEL. Art of living: Z wizytą u Marty Krajenty, właścicielki galerii Flow Art House